**Dzisiejszy wpis w dzienniku**
„— Jagodo, no chodź już, proszę! — jęczała Sylwia, składając ręce jak do modlitwy.
— Nie chce mi się. Nikogo tam nie znam. Idź sama albo weź Kasię albo Blankę — odparła Jagoda, nie odrywając wzroku od notatek. — Sesja się zbliża, muszę się uczyć.
— Kasia wkuwa na zabój, Blanka bez swojego Jacka nigdzie się nie ruszy, a samej jakoś głupio. Będzie wyglądało, iż latałam za Arturem.
— A nie latałaś? — Jagoda uniosła brwi.
— Jagódko, no błagam… — Sylwia zrobiła słodką minkę.
— Dobrze już. Tylko jeżeli zostawisz mnie tam samą, pożałujesz — ostrzegła Jagoda, wstając z kanapy.
U jednego ze starszych roczników rodzice wyjechali do pracy w Norwegii, więc mieszkanie stało puste. W soboty urządzali tam imprezy. Zbierali się studenci z różnych lat, choćby ci świeżo po dyplomach, przechwalając się swoim „doświadczeniem” i patrząc z góry na młodszych.
Sylwia trafiła tam przypadkiem — przez chwilę spotykała się ze starszym kolegą, który ją tam zaprowadził. Potem się rozstali, a ona zwróciła uwagę na Artura. Dlatego teraz błagała Jagodę, by poszła z nią, licząc, iż znów go zobaczy.
Jagoda wciągnęła jeansy i obszerną białą koszulę, częściowo wpuszczoną w spodnie. Na jej szczupłej, wysokiej sylwetce wyglądało to stylowo. Podkreśliła oczy kredką, rozpuściła włosy i spojrzała na Sylwię, która wierciła się niecierpliwie.
— No co, idziemy, czy będziemy tak siedzieć? — spytała Jagoda.
— Słuchaj, ale ci pasują takie oczy. Wyglądasz jak jakaś tajemnicza cyganka.
— Tylko umowa: jeżeli Artura nie będzie, wychodzimy — postawiła warunek Jagoda.
— Jasne! — zgodziła się Sylwia bez wahania.
Drzwi otworzyła młoda kobieta w jeansach i męskiej koszuli, z papierosem w zębach i burzą rozczochranych loków. Zmrużyła oczy od dymu, obrzuciwszy je wzrokiem, po czym skinęła głową w głąb mieszkania. W środku słychać było muzykę i gwar.
— Nie rozbieraj się, tu tak nie robią — szepnęła Sylwia, gdy Jagoda sięgnęła po buty. Zachowywała się, jakby znała to miejsce, choć widać było, iż jest równie spięta. W pokoju stał stół z resztkami jedzenia, niedopite butelki wódki i taniego wina. Na kanapie siedział chłopak w otoczeniu dwóch dziewczyn, dwóch innych kłóciło się przy stole. Jakaś para tańczyła przy oknie — a raczej dreptała w miejscu, bo miejsca było mało. Nikt nie zwrócił uwagi na nowe twarze.
Siedziały na pustej kanapie, gdy nagle rozległ się dzwonek. Do środka weszła ta sama kobieta, a za nią dwóch chłopaków. Wszyscy rzucili się w ich stronę z entuzjazmem.
— O, jest! — Sylwia zerwała się i podeszła do jednego z nich. On odpowiedział jej obojętnie, ale drugi przyglądał się Jagodzie. Był starszy od reszty, wysoki, przystojny, o bystrych szarych oczach. Jagoda spuściła wzrok.
— Cześć. Nudzisz się? — usiadł obok niej. Z bliska wyglądał na jeszcze dojrzalszego. — Nie widziałem cię wcześniej. Chcesz potańczyć? — Wyciągnął dłoń. Była duża i ciepła.
Tańczyli przy oknie, rozmawiając. Mówił, iż pracuje w lokalnej gazecie, ale marzy o telewizji. — Jeszcze o mnie usłyszycie — rzucił z przekonaniem. Jagoda była pod wrażeniem. Gdy Sylwia oznajmiła, iż wychodzi, Jagoda też się zebrała, choć niechętnie.
— Wyprowadzę was — powiedział, żegnając się z resztą.
Na ulicy Sylwia sapnęła: — Co za kretyn! — Mówiła o Arturze, ale Jagoda ledwo słuchała. Jej myśli krążyły wokół niego. Wyszedł za nimi.
— No to się przedstawmy: Krzysztof Wiśniewski.
— Krzysztof Wiśniewski? Kapitan drużyny siatkarskiej? — pisnęła Sylwia. — Wiedziałam, iż gdzieś cię widziałam!
Próbowała zawładnąć jego uwagą, ale gdy spytał, gdzie mieszkają, Jagoda milczała. Sylwia paplała bez przerwy. Gdy doszli do jej bloku, Jagoda ruszyła w stronę swojego.
— Jagoda, zaczekaj! — dogonił ją Krzysztof. Sylwia patrzyła na nich z ukosa.
Stali długo pod blokiem, rozmawiając. W końcu poprosił o numer. Wyciągnęła telefon. — A ty nie masz? — spytała. Wybrał swój — i w jego kieszeni zadzwoniło.
— Nie spodziewałam się po tobie, cichaczku. Skradłaś serce samego Krzysztofa! — dzwoniła wieczorem Sylwia. — Całowaliście się?
— Nie, poszłam się uczyć. — Nie wspomniała o telefonach.
Zadzwonił po dwóch dniach. Właśnie skończyła sesję, więc poszli na kajaki, potem do kawiarni… Spotykali się codziennie. Jagoda zakochała się. Miał stary samochód, jeździli za miasto.
Pewnego dnia, gdy lało, zaproponował, by wstąpić do kolegi. Więdła, gdy otworzył drzwi własnym kluczem.
— Gdzie ten kolega? Często tu przyprowadzasz dziewczyny? — cofnęła się. Chwycił ją za rękę.
— Posiedzimy, wypijemy kawę. Kolega wyjechał, pilnuję mieszkania.
Została. Kochał ją czule, delikatnie.
Potem wyjechał w delegację. Gdy wróciła Sylwia pewnego dnia, rzuciła: — Wiesz, iż jest żonaty?
— Zazdrościsz — warknęła Jagoda.
— Ma dziecko.
Nie uwierzyła, ale fakty pasowały. Spotykali się tylko w dzień, unikali miasta. Wieczory tłumaczył pracą. Wysłała mu wściekłą wiadomość i wyłączyła telefon.
A potem zrozumiała, iż jest w ciąży. W szpitalu przeżyła upokorzenie. Lekarka patrzyła na nią z zimnym osądem. Gdy obudziła się po zabiegu, było po wszystkim.
Mama nic nie zauważyła.
Pewnego dnia do ławki podszedł Grześ, niepozorny student w grubych okularach. — Spotykasz się z Wiśniewskim? — szepnął.
— A co ci do tego?
— Ma żonę i dziecko. Nie masz z nim przyszłości.
— Dlaczego mi to mówisz?
— Bo mi na tobie zależy.
Zaczęła się z nim spotykać — a raczej pozwalała się odprowadzać. Był inteligentny, pomagaLatami, gdy patrzyła na swoją rodzinę i spokojne życie, Jagoda zrozumiała, iż prawdziwa miłość to nie burzliwy płomień, który parzy, ale ciepłe światło, które trwa.