Dziennik, wchodzę…
Marcin Stanisławowicz, dla znajomych po prostu Marek, niedawno awansował na kierownika działu w dużej firmie we Wrocławiu. Awans był zasłużony – pracowity, cichy, punktualny. Nie pchał się na pierwszy plan, ale szedł do przodu pewnie. Gratulacje w pracy były skromne: Marek uśmiechał się lekko, dziękował i zapewniał, iż zrobi wszystko, by zespół nie żałował jego nominacji.
Najbardziej cieszyła się jego mama, Danuta Pawłówna. To ona kiedyś woziła syna po lekarzach, wynajmowała korepetytorów, kupowała mu zimowe ubrania i odkładała z emerytury na jego studia. To ona nalegała, żeby poczęstował kolegów domowymi smakołykami – pierogami, sałatkami, przekąskami. I choć Marek początkowo się wykręcał, w końcu się zgodził: nie chciał zawieść mamy.
W dzień imprezy pojechał po jedzenie do domu matki. Ta akurat miała wizytę u kardiologa, więc zostawiła wszystko w lodówce – już zapakowane. W krótkiej przerwie obiadowej Marek nie chciał dźwigać wszystkiego sam i poprosił nowąkoliczkę, Kasię, po raz pierwszy…
Ta chętnie się zgodziła.
Kasia, jasnowłosa i zielonooka, była typem kobiety, na którą wszyscy patrzą. W biurze szeptano, iż ma oko na Marka, częściej się uśmiecha, prosi o podwózkę…
Weszli do mieszkania matki – skromnego, ale czystego i przytulnego. Marek otworzył lodówkę i zaczął wyjmować liczne pojemniki. Kasia wygodnie usiadła na taborecie, rozglądając się po mieszkaniu:
— Jak tu u twojej mamy… Tak domowo. A to kto?!
Z pokoju wybiegł czarny kundelek i zaczął warczeć na nieznajomą.
— To Mucha — wyjaśnił Marek, biorąc go na ręce. — Nie bój się, jest łagodna.
— Mucha? Co za imię… — skrzywiła się Kasia. — Niech nie podchodzi. Jeszcze mi rajstopy podrapie.
Marek zamilkł. Jej niezadowolenie jakoś go zabolało. Ale to nie był koniec – z korytarza wyszedł dobrze odżywiony czarny kot, który potarł się o nogi gospodarza.
— A to Brysio — powiedział Marek czule, wyjmując z lodówki ugotowaną rybę. — Zaraz, kotku, masz obiad.
Kasia cofnęła się w stronę drzwi.
— U was to istny zwierzyniec. W takim małym mieszkaniu i kot, i pies? Toż to antyhigiena… sierść, zapachy… Twoja mama nie ma alergii?
— A ty masz? — cicho zapytał Marek.
— Ja? Nie, nie wiem. U nas nigdy zwierząt nie trzymaliśmy. Nie lubię. Są brudne…
Marek w milczeniu pakował torby. Uśmiech zniknął. Kasia stała z boku, raz po raz odpychając psa, który chciał powąchać jej buty.
— Wieczorem przyjdę i je wyprowadzę — w końcu powiedział Marek. — Mama będzie się złościć, iż je przekarmiam, ale jak ich nie żałować?
— I jeszcze czas na nie marnować… No tak, ktoś musi — burknęła Kasia półuśmiechem, kierując się do drzwi.
W drodze do biura paplała coś o nowym menu w stołówce, o spódnicy Renaty, o koleżance z księgowości, która wychodzi za mąż po raz trzeci. Marek szedł w milczeniu, tylko czasem kiwał głową. W głowie huczało: „Pustka. Fałsz. Obca…”
W biurze już czekali: wręczyli termos, przytulili, poklepali po ramieniu. Po pracy nakryli stół, trochę wypili, dużo zjedli. Kasia znów nie odchodziła – to żart, to spojrzenie, to propozycja odwiezienia. Ale Marek spokojnie odpowiedział:
— Przepraszam, śpieszę się. Mam ważne spotkanie.
W domu czekała mama.
— No jak poszło? — uśmiechała się, otwierając drzwi.
— Wszystko dobrze, mamo. Twoje pierogi zniknęły pierwsze. Mówili – jak z restauracji. O mnie już zapomnieli…
— A o tę, z jaką dziś przyjechałeś – Kasię? Sąsiadka widziała, mówi, śliczna. To jest ta?
— Nie. Tylko kolega z pracy. Zresztą, na razie nikogo nie ma. Wtedy skłamałem, żeby cię pocieszyć. Wybacz.
— Dobrze już. A jak się pojawi się ta „jedyna” – jaka ma być?
Marek zamyślił się.
— Skromna. Dobra. Mądra. I… żeby ciebie kochała. I Brysia. I Muchę.
Mama się uśmiechnęła.
— Oj, Marku, byleby cię kochała. Wtedy i nas zaakceptuje. choćby łysiejącego kota z charakterem.
Skinął głową. Potem wziął smycz, zawołał oba „stworzenia” i wyszedł na dwór. Wszyscy troje przebiegli podwórko, jakby wrócili do czasów, gdy wszystko było proste – mama w domu, w plecaku bułka, w rękach dzieciak, na ramieniu kot, a przed nimi – całe życie.
Mama patrzyła przez okno i zaciskała pięść.
— Trzydzieści lat, kierownik działu, a w sercu dziecko. Daj ci, Boże, prawdziwą miłość, synku… I żeby pokochała was wszystkich od razu. I Brysia. I Muchę. I matkę.
Takie rzeczy…