Kogo wybrał twój towarzysz?

newsempire24.com 1 tydzień temu

Dziennik, wchodzę…

Marcin Stanisławowicz, dla znajomych po prostu Marek, niedawno awansował na kierownika działu w dużej firmie we Wrocławiu. Awans był zasłużony – pracowity, cichy, punktualny. Nie pchał się na pierwszy plan, ale szedł do przodu pewnie. Gratulacje w pracy były skromne: Marek uśmiechał się lekko, dziękował i zapewniał, iż zrobi wszystko, by zespół nie żałował jego nominacji.

Najbardziej cieszyła się jego mama, Danuta Pawłówna. To ona kiedyś woziła syna po lekarzach, wynajmowała korepetytorów, kupowała mu zimowe ubrania i odkładała z emerytury na jego studia. To ona nalegała, żeby poczęstował kolegów domowymi smakołykami – pierogami, sałatkami, przekąskami. I choć Marek początkowo się wykręcał, w końcu się zgodził: nie chciał zawieść mamy.

W dzień imprezy pojechał po jedzenie do domu matki. Ta akurat miała wizytę u kardiologa, więc zostawiła wszystko w lodówce – już zapakowane. W krótkiej przerwie obiadowej Marek nie chciał dźwigać wszystkiego sam i poprosił nowąkoliczkę, Kasię, po raz pierwszy…

Ta chętnie się zgodziła.

Kasia, jasnowłosa i zielonooka, była typem kobiety, na którą wszyscy patrzą. W biurze szeptano, iż ma oko na Marka, częściej się uśmiecha, prosi o podwózkę…

Weszli do mieszkania matki – skromnego, ale czystego i przytulnego. Marek otworzył lodówkę i zaczął wyjmować liczne pojemniki. Kasia wygodnie usiadła na taborecie, rozglądając się po mieszkaniu:

— Jak tu u twojej mamy… Tak domowo. A to kto?!

Z pokoju wybiegł czarny kundelek i zaczął warczeć na nieznajomą.

— To Mucha — wyjaśnił Marek, biorąc go na ręce. — Nie bój się, jest łagodna.

— Mucha? Co za imię… — skrzywiła się Kasia. — Niech nie podchodzi. Jeszcze mi rajstopy podrapie.

Marek zamilkł. Jej niezadowolenie jakoś go zabolało. Ale to nie był koniec – z korytarza wyszedł dobrze odżywiony czarny kot, który potarł się o nogi gospodarza.

— A to Brysio — powiedział Marek czule, wyjmując z lodówki ugotowaną rybę. — Zaraz, kotku, masz obiad.

Kasia cofnęła się w stronę drzwi.

— U was to istny zwierzyniec. W takim małym mieszkaniu i kot, i pies? Toż to antyhigiena… sierść, zapachy… Twoja mama nie ma alergii?

— A ty masz? — cicho zapytał Marek.

— Ja? Nie, nie wiem. U nas nigdy zwierząt nie trzymaliśmy. Nie lubię. Są brudne…

Marek w milczeniu pakował torby. Uśmiech zniknął. Kasia stała z boku, raz po raz odpychając psa, który chciał powąchać jej buty.

— Wieczorem przyjdę i je wyprowadzę — w końcu powiedział Marek. — Mama będzie się złościć, iż je przekarmiam, ale jak ich nie żałować?

— I jeszcze czas na nie marnować… No tak, ktoś musi — burknęła Kasia półuśmiechem, kierując się do drzwi.

W drodze do biura paplała coś o nowym menu w stołówce, o spódnicy Renaty, o koleżance z księgowości, która wychodzi za mąż po raz trzeci. Marek szedł w milczeniu, tylko czasem kiwał głową. W głowie huczało: „Pustka. Fałsz. Obca…”

W biurze już czekali: wręczyli termos, przytulili, poklepali po ramieniu. Po pracy nakryli stół, trochę wypili, dużo zjedli. Kasia znów nie odchodziła – to żart, to spojrzenie, to propozycja odwiezienia. Ale Marek spokojnie odpowiedział:

— Przepraszam, śpieszę się. Mam ważne spotkanie.

W domu czekała mama.

— No jak poszło? — uśmiechała się, otwierając drzwi.

— Wszystko dobrze, mamo. Twoje pierogi zniknęły pierwsze. Mówili – jak z restauracji. O mnie już zapomnieli…

— A o tę, z jaką dziś przyjechałeś – Kasię? Sąsiadka widziała, mówi, śliczna. To jest ta?

— Nie. Tylko kolega z pracy. Zresztą, na razie nikogo nie ma. Wtedy skłamałem, żeby cię pocieszyć. Wybacz.

— Dobrze już. A jak się pojawi się ta „jedyna” – jaka ma być?

Marek zamyślił się.

— Skromna. Dobra. Mądra. I… żeby ciebie kochała. I Brysia. I Muchę.

Mama się uśmiechnęła.

— Oj, Marku, byleby cię kochała. Wtedy i nas zaakceptuje. choćby łysiejącego kota z charakterem.

Skinął głową. Potem wziął smycz, zawołał oba „stworzenia” i wyszedł na dwór. Wszyscy troje przebiegli podwórko, jakby wrócili do czasów, gdy wszystko było proste – mama w domu, w plecaku bułka, w rękach dzieciak, na ramieniu kot, a przed nimi – całe życie.

Mama patrzyła przez okno i zaciskała pięść.

— Trzydzieści lat, kierownik działu, a w sercu dziecko. Daj ci, Boże, prawdziwą miłość, synku… I żeby pokochała was wszystkich od razu. I Brysia. I Muchę. I matkę.

Takie rzeczy…

Idź do oryginalnego materiału