Koci pech

posmiertnik-doktora-bruneta.blogspot.com 6 lat temu

Pewna wielbicielka kocich powabów opowiedziała mi taką oto historię: wśród całego wiejskiego, symbiotycznego stadka czworonogów, jedna kotka - zrządzeniem losu, wskutek genetycznego błędu, czy też niewytłumaczalnego pecha - doznawała co raz, jedna po drugiej - kontuzji. A to wsunęła się przypadkowo w szprychy roweru pana Janka, wracającego właśnie ze sklepu, dzierżącego w dłoni nabytą zgodnie z tubylczym rytuałem (czytaj - na krechę) butelkę wódki, to znowu wpadła pod koła samochodu zbłąkanych turystów, czy - odbiwszy się od pędzącego gimbusa - zaryła łbem o przydrożne drzewo. Nie, żeby pragnęło to to śmierci - kolejne drobne urazy, prawdopodobnie bolesne, jednakowoż nie nauczyły zwierzęcia unikania niebezpieczeństw. Pchało się więc, gdzie popadnie - na złamanie karku ale - jakoś - umieranie kotu nie wychodziło.
Oczywiście, za każdym razem, troskliwa pańcia zabierała zwierzę do weterynarza - tam: rentgeny, opatrunki, zastrzyki, rutynowe kontrole - słowem - metodycznie i nieracjonalnie uszczuplała budżet w sposób, jakiego nie powstydziłby się choćby obecny minister finansów. Kiedy jednak, po kolejnym pechowym zdarzeniu, przestąpiła próg kociej przychodni, lekarz wstrzymał ruchem dłoni jej prawdopodobny i znany mu już lament i słowotok.
- Tym razem nic nie będziemy robić. - orzekł.
Stojąca w drzwiach kobiecina niemal osunęła się na podłogę.
- Dlaczego?- wyszeptała.
- Bo to nie ma sensu. Cokolwiek nie zrobimy: jakiekolwiek badania, podamy leki. To i tak samo musi się zrosnąć i zagoić.
- Ale... do tej pory robiliśmy. Czyli co?
- Czyli to, iż ktoś, kto ma tak wyjątkowego pecha jak pani kotka, powinien sam, bez niczyjej pomocy, przeżyć całą rekonwalescencję, od początku do końca, włączając w to ból, bo i tak wynik za każdym razem będzie ten sam. Oczywiście, pod warunkiem, iż obrażenia nie będą śmiertelne.
- Chce pan powiedzieć, iż wszystko, co robiliśmy do tej pory było niepotrzebne?
Uśmiechnął się.

Czy ja ostatnio napisałem, iż znam się na femmes fatales, sugerując Czytelnikom własne doświadczenia w tej materii? jeżeli tak, to nie mam się czym chwalić. Nagminne walenie głową w mur, wchodzenie pod nadjeżdżające samochody, czy wkładanie palców w szprychy rowerów to niespecjalny powód do dumy, zwłaszcza, jeżeli z definicji jest się osobnikiem posiadającym - prócz tyłomózgowia - jeszcze korę i kilka drobnych, acz ważkich podkorowych ośrodków: odpowiadających za wyciąganie wniosków, unikanie niebezpieczeństw i stymulujących dobry nastrój.
Czyli co? Czyli jak?

Pod przednią klapą czaszki radośnie masturbują się pozytywne emocje, myśli niesuicydalne, podczas gdy tyłoczaszka - pcha to całe rozanielone przodomózgowie ku zatraceniu?

Popatrzcie, to się prawie w głowie nie mieści. Stąd prawdopodobnie powstała w ludzkich umysłach zgrabnie ulepiona paranoja, sprytnie nazwana konfliktem serce - rozum. Rozum - ok. Ale serce? Po cholerę mieszać do tego zwykłą pompę, juchowy pojemnik. Są przecież inne narządy - ich praca również (a może - przede wszystkim) polega na wypełnianiu się krwią - w znacznie większym stopniu decydujące o jakości damsko - męskich relacji, niż, umieszczony w klatce piersiowej, zwykły mięśniowy wór.

Owijanie w bawełnę, czułe skojarzenia, nieśmiertelny Coelho, Przeminęło z Wiatrem i Abelard wraz z Heloizą, Tristan z Izoldą, a na końcu - wystawiająca się na werońskim balkonie na pośmiewisko turystów - Julia - frajerka - wszystko to pitu pitu, romantycznie, mdławo, ale wszytko zusammen do kupy - przyznajcie - to wygodne, skuteczne i bardzo przekonujące oszustwa. Mężczyźni są z Marsa. Kobiety - nie.

I, dajmy na to, bierze chłop na siebie rolę amanta, rolę, będącą w swej istocie autooszustwem - spacyfikowaniem poznawczym atawistycznej chęci posiadania potomstwa; to nic, iż wybranka może potencjalnie okazać się być pierdolniętą, charakteropatką, lub pierdolniętą charakteropatką (gdyby samce brały takie rzeczy pod uwagę, to prawdopodobnie nasz gatunek, zwyczajnie, nie przetrwałby). Brnie nieborak dalej - podkręca zapachy - wiadomo - feromony, im bliżej podbrzusza partnerki - tym mocniejsze ich działanie, pogrąża się coraz to bardziej, a upodabniając się do ukochanej - pozbywa się swojej osobniczej odrębności. Mówią, iż mężczyzna musi sobie zasłużyć na kobiecą uwagę, bardziej jednak w tym kontekście trafne wydaje mi się słowo płacić. Ale tam - czymże są dwie, trzy paczki fajek wypalone dziennie, popchnięte kilkoma szklankami whisky, trawionymi podczas bezsennych nocy? Myśli natrętne, samobójcze, przed którymi obronić mogą człowieka jedynie garści antydepresantów, wstydliwie, w tajemnicy przed światem, łykane w drodze do pracy. Bo musi sprostać. Nie - być sobą. Nikt przecież nie oczekuje tego, iż będzie sobą. Nikt tego nie potrzebuje. A kiedy wreszcie uświadamia sobie cały bezsens swojej sytuacji - rodzi się w nim bunt. Prowokuje mniej lub bardziej soczyste rozstania, obmyśla zwyrodniałe kliny, znajduje pocieszających w biedzie przyjaciół, łaknie towarzystwa dawno już utraconych kochanek, a zamiast kilku - przyswaja kilkanaście szotów dziennie. I tak do następnego zakochania, pozornie uwalniającego umysł od poprzedniego uzależnienia.
Kobieta, która decyduje się na związek z takim, jest albo pozbawioną instynktu samozachowawczego masochistką, albo zwyczajnie - ma plan. Z reguły - ma. Długofalowy, sięgający miesięcy a choćby lat, skoncentrowany na własnym dobrostanie plan, w którym mężczyzna jest jedynie środkiem do osiągnięcia celu. Plan, obmyślony w najdrobniejszych detalach, wycyzelowany, niczym weselna sukienka panny młodej. A każde, często sprowokowane przez kretyńskie zachowanie zadurzonego samca odstępstwo od owego planu - rodzi samiczą agresję.
Foch? Nie, to zbyt poważna sprawa. Focha można mieć jedynie w przypadku błahych konfliktów, jak choćby na przykład: częstotliwość zbliżeń, piętnastominutowe spóźnienie po imprezie, bądź kolor bluzki kupionej z okazji rodzinnego spędu.
Agresja.
Werbalna, lub niewerbalna.
Pierwsza to słowa tak dobrane, by przeciwnik nigdy nie potrafił ich zapomnieć. Druga zaś, zwykle prowadząca do fizycznej zdrady - rozbija wroga w drobny mak, pogrąża i uświadamia mu jego niedoskonałość, upadla i poniża do tego stopnia, iż potem pozostają mu już tylko: fajki, alkohol, męska bezużyteczność. Jest za co nienawidzić, gardzić, koło się zamyka. Eksperyment się nie udał.

Czyli to, iż ktoś, kto ma tak wyjątkowego pecha, powinien sam, bez niczyjej pomocy, przeżyć całą rekonwalescencję, od początku do końca, włączając w to ból, bo i tak wynik za każdym razem będzie ten sam. Oczywiście, pod warunkiem, iż obrażenia nie będą śmiertelne.

A gdyby tak przerwać ten cały korowód badań, terapii, opatrunków, klinów, promili? Przeżyć resztę swojego życia bez prewencyjnego łykania antybiotyku i niecelowanego podawania paracetamolu? Jak, uniknąwszy bliskiego spotkania z ochroną zdrowia - postarać się żyć z bólem, monitorować jego nasilenie? Żyć nadzieją, iż któregoś dnia zniknie zupełnie, kontemplować zarówno jego przyczyny, jak i skutki, bez zbędnej, objawowej terapii?
Można. W samotności, przerywanej jedynie kolejno przerzucanymi kartkami książek, które już dawno temu chciało się przeczytać, w porannym śpiewie ptaków, dotąd niesłyszalnym, w muzyce, na którą nigdy nie było czasu.
Można. Oczywiście, pod warunkiem, iż obrażenia nie były śmiertelne.



Idź do oryginalnego materiału