Kobieta złamana stratą syna ukryła się przed światem w najdalszym zakątku wsi. Tylko dzięki swojemu psu znów usłyszała głos serca wyprowadził ją do małej dziewczynki, skulonej w lesie.
Katarzyna złożyła wniosek o zwolnienie na biurko ordynatora doktora Wojciecha Nowaka. Ten zdjął okulary, przetarł nos i spojrzał na nią z tak głębokim, niemal ojcowskim smutkiem, iż przez chwilę chciała zabrać papier z powrotem.
Kasiu, pomyśl jeszcze powiedział cicho. Może po prostu weźmiesz urlop? Cenimy cię, wiesz o tym.
Pokręciła głową:
Nie mogę, doktorze Nie tutaj.
Gryzące poczucie winy nie dawało jej spokoju: jako matka nie uchroniła dziecka, jako lekarka nie uratowała go. Każdy płacz w szpitalnych korytarzach rozbrzmiewał jak upiorne echo, każdy śmiech niemy wyrzut.
Wojciech był człowiekiem o dobrym sercu, potrafił znaleźć słowa otuchy. Katarzyna dawno zauważyła, jak patrzy na nią ciepło, ale nigdy nie przekraczał granic zawsze taktowny, powściągliwy. Teraz w jego oczach było prawdziwe współczucie, co tylko pogłębiało jej ból.
*Zrozumcie, mnie już nie ma krzyczała w myślach. Ta Katarzyna, którą znaliście, umarła razem z Krzysiem.*
W środku panowała pustka lodowata i dźwięcząca echo. Chciała skulić się w kłębek i płakać, ale tylko zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w dłonie.
Już już pójdę wyszeptała i wypadła z gabinetu, by nie rozpłakać się przed nim tak bliskim, a jednak obcym.
W głowie huczało jedno: *uciec*. Wyjechać tam, gdzie nie ma znajomych twarzy, współczujących spojrzeń, gdzie nie słychać dziecięcego śmiechu. Mieszkanie sprzedała za bezcen byle szybciej.
Pociąg wlókł się leniwie przez lasy, aż zatrzymał się na maleńkiej stacyjce. Katarzyna wyszła na podupadły peron, czując ciężar w kościach. Dwie staruszki na ławce od razu ją zauważyły.
Do kogo przyjechałaś, dziecko? Czy może zabłądziłaś? zapytała jedna, owinięta w jaskrawą chustę.
Katarzyna uśmiechnęła się smutno:
Syna pochowałam. Chcę być sama.
Baby zamieniły się spojrzeniami, w ich oczach błysnęło zrozumienie.
Ciężka dola, córuś. U Jadzi dom stoi pusty do syna do miasta wyjeżdża. Dobry dom, mocny. Tylko sama tam zamieszkać to i zwariować można. Nie odcinaj się od ludzi całkiem.
Pod adresem wskazali, a Katarzyna, podziękowawszy, ruszyła w stronę swojego nowego domu, jeżeli tak można było to nazwać.
Jadzia przyjęła ją początkowo nieufnie, ale gdy poznała powód przyjazdu, zmiękła:
Mieszkaj, póki co. Grosze wezmę. Tylko Zbychu tu został kot nasz. Dzikawy, ale myszy łapie. Nie krzywdź go.
Pierwszy wieczór w domu przesiąkniętym zapachem ziół i starego drewna zdawał się nie mieć końca. Każdy skrzyp podłogi, każdy szelest za oknem budził wspomnienia. Krzyś Biegałby teraz po izbach, zaglądał w każdy kąt.
Dnie płynęły wolno i monotonnie. Katarzyna sprzątała, malowała, myła zajmowała ręce, by nie myśleć. ale żal nie odpływał. Wieczorami, siedząc na ganku, opowiadała synowi, co dziś zrobiła, a łzy same spływały po policzkach. Tu, w tej zapomnianej wsi, nikt jej nie widział nie powstrzymywała ich.
Pewnego dnia, gdy żal ścisnął serce najmocniej, na ganek wślizgnął się wielki szary kot Zbychu. Stanął obok, popatrzył mądrymi ślepiami, w końcu przytarł się o nogę.
Katarzyna zamarła, potem wyciągnęła dłoń i pogłaskała go. Kot zamruł. Ten prosty, żywy dźwięk wywołał nową falę łez. Przycisnęła Zbycha do siebie, wtulając twarz w jego szorstkie futro, i płakała, aż zasnęła na ganku, obejmując jedyną istotę, która odważyła się podejść tak blisko.
Po dwóch tygodniach sąsiadka przyniosła szczeniaka kundelka, chudego i ciekawskiego.
Weź, Kasiu, bo utopią. Będzie ci towarzystwo i ochrona powiedziała.
Pieska nazwała Hrabią za dumne, niemal aroganckie spojrzenie. Zbychu początkowo syczał, ale niedługo się pogodzili. Teraz spali razem przy piecu, a Katarzyna po raz pierwszy od dawna uśmiechnęła się, patrząc na ich zabawy.
Wieśniacy gwałtownie się dowiedzieli, iż w domu Jadzi mieszka była lekarka. Przychodzili z prośbami zmierzyć ciśnienie, zrobić zastrzyk. Katarzyna odmawiała, mówiąc, iż już nie praktykuje, ale widząc ich ufne twarze, nie potrafiła odmówić. Pomagała, jak mogła, unikając jednak bliższych rozmów.
Coraz częściej chodziła do lasu. Hrabia biegł przodem, szczekając na ptaki, a choćby Zbychu niespodziewanie dołączył, skacząc zgrabnie przez powalone drzewa. Las przyjmował ją bez osądu, nie żądając nic w zamian.
*Tu można oddychać myślała. Płakać, nie chowając się. Po prostu być.*
I powoli, bardzo powoli, lód wokół jej serca zaczął pękać.
Pewnego wieczora ogarnął ją niepokój. Coś niewidzialnego, ale uparte ciągnęło ją w głąb lasu.
Nie dziś próbowała się oprzeć, ale Hrabia niespokojnie drapał w drzwi, jakby dzielił jej niepokój.
Narzuciła kurtkę, wzięła latarkę i poszła za psem. Hrabia prowadził ją coraz dalej, tam, gdzie jeszcze nie była. W jednym z ciemnych wąwozów, pod korzeniami starej sosny, zaczął rozpaczliwie szczekać.
Katarzyna poświeciła latarką i zastygła: na wilgotnej ziemi leżała mała dziewczynka, nieprzytomna.
Porwała wątłe, zmarznięte ciałko i pobiegła do domu. Ola była lodowata, puls ledwo wyczuwalny. Hrabia i Zbychu nie odstępowali krążyli wokół, trącali nosami jej nogi, jakby chcieli pomóc.
W domu Katarzyna działała szybko: nacierała dziecko spirytusem, okryła kołdrami, obłożyła termoforami

















