KAZIMIERZ-JEDNOLUB
Kazimierz każde weekendy spędzał w garażu przy domu, majsterkując przy swoim motocyklu. Otaczała go gromadka chłopców, którzy przysiadali na piętach obok „żelaznego rumaka”, jak wróbelki, i z zachwytem przyglądali się, jak gospodarz czyścił silnik, dokręcał śruby albo polerował chromowane części do połysku.
— Ojej, jak on będzie szalał! — powtarzali chłopcy. — Kaziu, zabierzesz nas na przejażdżkę?
— Nie możecie jeszcze jeździć, za mali jesteście. Motocykl to poważna sprawa, nie rower…
Chłopcy wzdychali, a wtedy Kazimierz ustępował:
— No, może tylko kilka kółek po podwórku…
„Wróbelki” cieszyły się, po czym uciekały na boisko, zabierając ze sobą piłkę. Kazimierz wracał do domu, mył się, a matka narzekała:
— Kiedy w końcu znajdziesz sobie dziewczynę? U Kowalskich już drugi syn się ożenił, a obaj młodsi od ciebie. O czym ty w ogóle myślisz? To już nie wiek na bawienie się w garażu z tymi żelastwami…
Żelastwem nazywała też stary samochód dziadka, który oddał Kazimierzowi, gdy ten wrócił z wojska. Chłopak doprowadził auto do stanu idealnego — naprawił, pomalował i teraz lśniło jak nowe.
— Mój „Maluch” odżył. Włożyłem w niego tyle serca, by ucieszyć dziadka. W takim stanie każdy by go kupił. Tylko iż teraz już nie chcę go sprzedawać, szkoda… — tłumaczył matce.
— Wszystko pięknie, ale minęło już sześć lat, jak wróciłeś z wojska, a dziewczyny jak nie było, tak nie ma. Boję się, iż zostaniesz sam z tym swoim żelastwem, a szczęście jest w rodzinie, synku… — wzdychała Elżbieta.
— Gdzie ja niby znajdę dziewczynę? Na disco nie chodzę, bo nie lubię tańczyć, w kinie ciemno, nikogo nie widać — śmiał się Kazimierz.
— Słusznie, bo o czym porządna dziewczyna będzie z tobą gadać? — machnęła ręką matka. — To moja wina, przyznaję. Książek nie czytasz, teatru w naszym mieście nie ma, a do muzeum cię nie zapędzisz. Tylko samochody, motocykle i ta cała technika w głowie.
— No bo w tej branży pracuję, mamo. W serwisie. Moje ręce są potrzebne — przekonywał.
— A iż nie do umycia… — uśmiechnęła się matka. — Wszystkie ręczniki poplamione, już choćby ciemne wieszam, żeby nie było widać. I która dziewczyna będzie z tobą o samochodach rozmawiać?
— Jaka? — Kazimierz spojrzał na swoje dłonie. — Taka, która pokocha.
— Najpierw idź do muzeum, podnieś trochę swój poziom kulturalny.
— Sam? Nie ma mowy!
— Dlaczego sam? Właśnie zaczęły się wakacje twojego siostrzeńca Bartka, zabierz go. Twoja siostra będzie wdzięczna. Przejdźcie się po mieście, zjedzcie lody w kawiarni, będzie kulturalna wycieczka.
— Rozpoznanie terenu w sprawie panien? — zaśmiał się Kazimierz.
Minęło kilka dni, gdy przy kolacji matka oznajmiła:
— Jutro sobota. Bartek do nas przyjdzie.
— No i? — zdziwił się syn.
— Obiecałam mu, iż pójdziecie do muzeum. Już się cieszy, będzie elegancko ubrany.
— A… — przypomniał sobie Kazimierz. — No dobra, skoro obiecałaś…
Pogoda była wspaniała. Najpierw wstąpili do kawiarni na lody, a potem, jak obowiązek, do muzeum.
— Śpieszcie się — powiedziała kasjerka. — Grupa już poszła, dołączcie w pierwszej sali!
Bartek przecisnął się do przodu, by lepiej słyszeć przewodniczkę, a Kazimierz chował się za plecami innych, czując dziwną nieśmiałość.
Ale widział ją wyraźnie — drobną, jak porcelanowa figurka, w białej sukience, z delikatnymi koralami i niebieskimi jak błękit nieba oczami. Zaniemówił.
W grupie było wiele dzieci, więc przewodniczka często zwracała się do nich, zadając pytania i zagadki. Trzymała w dłoniach wskaźnik, a jej smukłe palce przypominały łapkę mądrego ptaka, trzymającego gałązkę.
Kazimierz nie mógł oderwać wzroku od jej niebieskich oczu i subtelnej talii, jakby był zaczarowany.
Gdy wycieczka się skończyła, dziewczyna pożegnała się i zniknęła w muzealnym korytarzu. Na zewnątrz powitał ich upał — miasto prażyło się w słońcu.
— W muzeum było tak przyjemnie chłodno — westchnął Bartek. — Tylko bałem się pytać…
— Nic nie szkodzi, wrócimy tu jeszcze i wszystko dokładnie rozgryziemy — uśmiechnął się Kazimierz, spoglądając na godziny otwarcia. — Może choćby jutro!
— Jutro? — zdziwił się chłopiec.
— A czemu nie? Póki pytania świeże w pamięci.
W domu matka zdziwiła się, iż znów wybierają się do muzeum, ale nic nie powiedziała. Następnego dnia Kazimierz od progu zapytał kasjerkę:
— Ta przewodniczka z wczoraj… Jak ma na imię?
— Mamy kilka pań przewodniczek.
Kazimierz niezręcznie opisał dziewczynę.
— A, to Kinga! Dziś jej nie ma, prowadzi wycieczkę autobusową po mieście.
Kazimierz stał rozczarowany, a Bartek ciągnął go za rękaw.
— To nie idziemy do muzeum?
— Już byliśmy — burknął.
Żeby czas nie zszedł na niczym, znów poszli na lody. Kazimierz wciąż myślał o jej oczach, ale cieszył się, iż przynajmniej zna już jej imię.
— To w następnym weekend znowu do muzeum? — sprytnie zapytał Bartek.
— Tak, musimy zadać te pytania. Ty też pomyśl, żebyśmy nie wyszli na głupków.
Bartek skinął głową, kończąc lody. Potaztarzali się na karuzelach i wrócili do domu.
Kazimierz ledwo doczekał się kolejnej soboty. Weszli do muzeum zaraz po otwarciu.
Zamiast grup — cisza, przerywana tylko skrzypieniem parkietu. Wyszła Kinga, tym razem w szarym kostiumie, ale z tymi samymi koralami.
— Kazimierz? — zapytała.
— Skąd mnie znasz? — zaczerwienił się.
— Chodziliśmy do równoległych klas. Zajmowałeś się sprzętem w radiowęźle. Ja dołączyłam w liceum. Pamiętam cię, bo prowadziłam audycje… Ty mnie nie?
— Przepraszam, nie. Ale gdy cię zobaczyłem, wydałaś— Wydawałaś mi się znajoma, jakbyśmy się znali od zawsze — odpowiedział Kazimierz, a serce zabiło mu mocniej, gdy Kinga uśmiechnęła się i zapytała, czy może po pracy zabierze go na kawę, bo przecież teraz już wiedziała, iż czasem los łączy ludzi w miejscu, gdzie najmniej się tego spodziewają.