Zimne powietrze kłuło w twarz jak igłami, ale Jan nie czuł chłodu. Wewnątrz niego wszystko zamarzło — serce stało się lodową bryłą, zimniejszą od najostrzejszej zamieci. Stał pośrodku ośnieżonego parku, otulonego wieczornym półmrokiem, i gorączkowo wpatrywał się w przechodniów, próbując wypatrzeć tę jedną małą postać w jaskraworóżowym kombinezonie. Kuba. Jego wnuk.
Dla Jana ten chłopiec był całym światem. Ściskając w dłoni telefon, w myślach przeklinał moment, gdy odwrócił uwagę na istotny służbowy telefon. Tylko jedna minuta nieuwagi — i teraz serce ściskało mu się ze strachu i winy. Obwiniał się bez litości, każdym nerwem, każdą komórką swojego silnego ciała.
W głowie kołatała się jedna myśl, wyśpiewywana przez strach: „Stracię go”. Ostatni rok życia Jana to była seria nieodwracalnych strat. Najpierw odeszła żona — cicho, niemal niezauważalnie, jakby zgasła pod wiekiem choroby. Potem nadeszła straszna wieść z Himalajów — tam zginęli jego córka i zięć. Rodzice Kuby.
Ten chłopiec, o poważnym spojrzeniu i wzruszającym uśmiechu, był teraz jedynym, co wiązało Jana z przeszłością. Jedynym oparciem. Myśl o straceniu go wywoływała fizyczny ucisk w gardle. Trzymał się Kuby jak tonący brzytwy. Nie potrafił choćby wyobrazić sobie życia bez niego.
Panika narastała. Krzyknął, aż zachrypł:
— Kuba! Kubusiu! Gdy jesteś?!
Odpowiedziała mu tylko cisza i świst wiatru niosącego śnie. Przechodnie rzucali na niego pełne wyrzutu spojrzenia — dla nich był tylko roztargnionym dziadkiem, który zgubił dziecko. Nikt nie wiedział, ile bólu kryje się za tym krzykiem.
I wtedy, gdy nadzieja była już na wyczerpaniu, dobiegł cienki, zlękniony krzyk — od strony rzeki. Jan zastygł. To był głos Kuby. Krzyk, od którego krew ścina się w żyłach.
Bez wahania rzucił się w stronę brzegu. Wiedział, jak zdradliwa była ta rzeka. Lód wydawał się mocny, ale pod puszystym śniegiem czaiły się niebezpieczne przeręble. A tam, w czarnej wodzie, miotała się mała postać w różowym kombinezonie. Kuba.
Serce Jana poderwało się w dół. Biegł, grzęznąc w zaspach, potykając się, łapiąc powietrze. Wydawało się, iż odległość jest nie do pokonania. Widział, jak wnuk walczy z lodowatą wodą, jak ubranie ciągnie go w dół. Wiedział: nie zdąży. Ale w tej właśnie chwili, gdy rozpacz miała go pochłonąć, z cienia wynurzyła się ciemna postać. Kobieta.
Poruszała się błyskawicznie, niemal zwierzęco — rozciągnięta na lodzie, sunąc po nim, dotarła do przerębli. Jednym silnym ruchem wyciągnęła Kubę na lód, a potem wciągnęła go na brzeg.
Jan podbiegł, wyrwał wnuka ze śniegu i przycisnął do siebie tak mocno, jak tylko mógł. Chłopiec płakał, drżał. Nie mówiąc słowa, Jan rzucił kobiecie krótkie polecenie:
— Za mną. Do domu. Rozgrzejemy się.
Posłusznie poszła za nim.
W samochodzie, zawinięty w kurtkę dziadka, Kuba powoli się uspokajał. Lekarz zbadał go i zapewnił, iż wszystko będzie w porządku. W domu Jan położył wnuka spać, a sam powoli wszedł do kuchni, gdzie czekała na niego kobieta w jego starym szlafroku. Wyglądała na delikatną, wynędzniałą, z głębokim bólem w oczach.
— Jak się pani nazywa? — zapytał, podając jej filiżankę herbaty.
— Joanna.
— Dziękuję pani. Ocaliła pani mojego wnuka. Moje jedyne skarJan spojrzał jej głęboko w oczy i powiedział cicho: “Dziękuję ci, Joanno, za to, iż nie tylko uratowałaś Kubę, ale też dałaś mi nadzieję na nowe życie”.