**Dziennik, 15 maja 2023**
Pracowaliśmy z synem na farmie za dach nad głową i jedzenie, gdy przypadkiem odkryliśmy mroczny sekret – ktoś z najbliższego otoczenia celowo niszczył gospodarstwo.
Ostry zapach spalenizny wdarł się do snu bez ostrzeżenia, jak złodziej, który nie puka, tylko wyważa drzwi.
Zerwałem się nagle, serce waliło mi jak młotem. Noc była nienaturalnie jasna – drżące, niepokojące światło rozświetlało pokój, rzucając długie cienie na ściany. Podbiegłem do okna i zaniemówiłem. Płonęło. Nie tylko się paliło – wszystko pochłaniał żarłoczny, wściekły ogień. Obora, stare narzędzia, marzenia, wspomnienia… wszystko znikało w płomieniach.
Serce zamarło mi na chwilę, a potem zaczęło walić w gardle. Zrozumiałem od razu: to nie był przypadek. To był podpalenie. A ta myśl bolała bardziej niż sam ogień. Pierwszy odruch był instynktowny, niemal zwierzęcy: wrócić do łóżka, zamknąć oczy i pozwolić, by spłonęło do końca. I tak już po wszystkim.
Ale wtedy usłyszałem przerażony ryk krów. Moje zwierzęta, te, które mnie żywiły, które dawały siłę, by iść dalej – były uwięzione wewnątrz. Desperacja zamieniła się w wściekłość. Wypadłem z domu, chwyciłem po drodze siekierę i pobiegłem do obory. Drewniane wrota już płonęły, parząc mi twarz gorącym oddechem ognia.
Kilka uderzeń i zasuwka puściła. Wrota otwarły się na oścież, uwalniając przerażone stado. Krowy, rycząc i przepychając się, uciekły w najdalszy kąt pastwiska, z dala od piekła.
Gdy były bezpieczne, siły mnie opuściły. Oparłem się o zimną, wilgotną ziemię i patrzyłem, jak ogień pożera dziesięć lat mojego życia. Dziesięć lat pracy, bólu i nadziei. Przyjechałem tu sam, bez grosza przy duszy, z tylko ślepą wiarą w siebie. Harowałem do upadłego, aż do siódmych potów. Ale ostatnie lata były jak przekleństwo: susze, choroby bydła, konflikty z wsią.
A teraz… ostatni cios. Celowy pożar.
Gdy Grigorz tkwił w gorzkich myślach, dostrzegł ruch w dymie i płomieniach. Dwie sylwetki, jak cienie, poruszały się z zadziwiającą sprawnością. Kobieta i chłopak. Nosili wodę, sypali piasek, gasili ogień starymi kocami. Jakby wiedzieli, co robią.
Patrzyłem oszołomiony, aż w końcu oprzytomniałem i pobiegłem im pomóc. Bez słów, zW tamtej chwili, gdy żar walki z ogniem stygł w naszych dłoniach, a zmęczenie przygniatało ramiona, zrozumiałem, iż prawdziwe bogactwo nigdy nie było w tych drewnianych ścianach, ale w ludziach, którzy stali przy mnie, gdy wszystko inne obróciło się w popiół.