Pracowałam w barze mlecznym Złoty Kłos od dwóch lat. Nie była to praca wymarzona, ale stabilna. Ciepła herbata, dźwięk talerzy i dzwonek nad drzwiami to wszystko dawało poczucie normalności. Pokochałam ten mały świat, zwłaszcza w niedzielne poranki, gdy słońce wpadało przez rolety, a stali bywalcy przychodzili jeden po drugim.
Mieliśmy swoich stałych gości. To oni tworzyli atmosferę tego miejsca. Emeryci, którzy dzielili się racuchami i trzymali za ręce przy stole. Grupa chłopaków po treningu piłki nożnej, zawsze głośnych i głodnych. Mama z malutkim dzieckiem, które z powagą maczało kawałki naleśników w syropie.
Był też mężczyzna w okularach, który zamawiał jajecznicę i pisał coś na laptopie, jakby tworzył kolejną powieść. Wszyscy oni sprawiali, iż moja praca była czymś więcej niż tylko podawaniem posiłków.
Ale jeden gość wyróżniał się najbardziej. Zawsze siadał w tej samej ławce trzeciej od końca, przy oknie. Nosił wyblakłą koszulę w kratę z wytartymi łokciami. Zamawiał kawę, czasem kawałek sernika. I zawsze zostawiał mi sto złotych napiwku.
Pierwszego razu pomyślałam, iż to pomyłka. Wybiegłam za nim. Proszę pana, zapomniał pan! Odwrócił się, uśmiechnął i powiedział: To dla pani. I odszedł.
Tak było co niedzielę. Ta sama ławka, ten sam uśmiech, ten sam napiwek. Bez słowa wyjaśnienia.
Nie zarabiałam dużo. Mieszkałam w malutkim mieszkaniu z kotem Puszkiem, pracowałam na dwóch etatach i studiowałam wieczorowo. Te sto złotych wiele zmieniało pomagało opłacić rachunki, kupić jedzenie. Ale ważniejsze było to, iż czułam się doceniona.
Czemu to robi? spytałam kiedyś moją przyjaciółkę Różę, gdy jadłyśmy zapiekankę po pracy. Wzruszyła ramionami: Może jest bogaty? Albo przypominasz mu córkę?. Zaśmiałam się: Milioner zostawia napiwki w barze mlecznym?.
Nie rozmawiał z nikim. Tylko patrzył przez okno, jakby czas dla niego płynął inaczej. Ale zauważyłam, jak się uśmiecha, gdy widział radosną rodzinę. Jak pewnego razu zapłacił za obiad starszemu małżeństwu i wyszedł, zanim zdążyli podziękować. Jak znał moje imię, chociaż nigdy mu go nie powiedziałam.
Aż któregoś dnia przyszedł wyjątkowo blady. Już wtedy coś mi się nie spodobało. Tym razem spojrzał na mój znaczek i powiedział: Dziękuję, Kasia. To był pierwszy raz, gdy wypowiedział moje imię.
Po wyjściu zrobiłam mu zdjęcie telefonem i wrzuciłam na Instagrama z podpisem: Ten człowiek co niedzielę zostawia sto złotych napiwku. Nigdy nie mówi dużo, ale jego dobroć znaczy więcej, niż wie.
Dziesięć minut później zadzwoniła mama. Od miesięcy nie rozmawiałyśmy. Dlaczego wrzuciłaś to zdjęcie? spytała drżącym głosem. Ten mężczyzna to twój ojciec.
Zamarłam. Patrzyłam na ekran, na człowieka, któremu od miesięcy podawałam kawę. To niemożliwe. choćby go nie pamiętam wyszeptałam.
Nie pamiętasz, bo odszedł, gdy byłaś malutka. Usunęłam wszystkie zdjęcia powiedziała. Wrócił kilka miesięcy temu. Jest chory. Na raka. Chciał cię zobaczyć. Powiedziałam mu, gdzie pracujesz.
Sto złotych co niedzielę nie było zwykłym napiwkiem. To była przeprosina. Próba powiedzenia: Widzę cię. Żałuję.
Następnej niedzieli przyszedł znowu. Tym razem usiadłam naprzeciw niego. Dlaczego mi nie powiedziałeś? spytałam. Spojrzał na swoje ręce: Nie sądziłem, iż będziesz chciała mnie widzieć. Zawiodłem cię dawno temu.
Jesteś moim ojcem. I odszedłeś powiedziałam. Skinął głową: Wiem. Przykro mi.
Gdy wróciłam do jego stolika, był już pusty. Została tylko serwetka z jednym słowem: Przepraszam.
To był ostatni raz, gdy go widziałam. Dwa tygodnie później dostałam list. W środku był czek na pięć tysięcy złotych i notatka: Na twoją przyszłość. Za urodziny, które przegapiłem. Mam nadzieję, iż kiedyś mi wybaczysz. Tata.
Nie zrealizowałam czeku od razu. Trzymałam go w szufladzie, obok serwetki, aż do dnia, gdy zapisałam się na ostatni semestr. Wtedy opłaciłam nim czesne.
Wciąż pracuję w Złotym Kłosie w niedziele. Światło wciąż wpada przez rolety. Stałych gości nie brakuje. Tylko trzecia ławka przy oknie jest pusta.
Ale gdy obok niej przechodzę, uśmiecham się. Nie dlatego, iż brakuje mi pieniędzy. Tylko dlatego, iż wiem w jakiś sposób wrócił do mnie, jak tylko potrafił.
I to się musi liczyć.