Dzisiaj Halloween, oczywiście, Stara Irlandzka tradycja zamerykanizowana i zglobalizowana. Mo gania po ulicy, strzelają sztuczne ognie, my uzbrojeni po zęby w słodycze czekamy w domu na bandy dzieciaków. Dom ustrojony już trzy tygodnie temu, dekoracje Halloweenowe są takim znakiem dla wyciągaczy słodyczy, iż ‘tu warto pukać’.
Również dzisiaj odbyło się w mojej szkole wręczenie dyplomów, adekwatnie nie w mojej szkole, ale w wielkim centrum RDS, gdzie takie gale się odbywają. Ja, jako kadra akademicka dostałam uroczystą czerwoną szmate szatę z kapturem i siedziałam w pierwszym rzędzie bijąc brawo magistrom i licencjantom (licencjatom?). Ku własnemu zaskoczeniu wzruszyłam się, bo to były akurat moje dwie ulubione grupy dziennych i zaocznych, a iż przez ostatnie dwa lata byłam również ich kierowniczką do spraw akademickich, znałam więc ich od podszewki, od głupich wybryków po poważne problemy. Pamiętam wszystkich od pierwszego roku, uczyłam przez trzy kolejne, widziałam, jak dojrzewają (albo nie) w swoim myśleniu. Wielu z nich to imigranci, jak ja, niektórym w czasie studiów urodziły się dzieci, niektórzy zmienili pracę, niektórzy pracę stracili, spadły na nich problemy jak grom z jasnego nieba, wielu było niebotycznie ciężko momentami, wiem, bo podpisywałam zgody pod prośbami o przedłużenie roku akademickiego czy zdawanie egzaminu w późniejszym terminie, inni trochę lawirowali i ściemniali i dzisiaj unikali mojego wzroku. Trochę też o nich walczyłam z administracją uczelni, bo taka biurokratyczna machina to czasem połknie takiego delikwenta, przeżuje i wypluje, bez sentymentów.
I takie to było rozczulające, jak wciągneli mnie do wspólnych zdjęć, z całą grupą jedną, z drugą, ze studentką i jej mężem, z dwiema studentkami, potem kiedy rzucają czapkami i tak dalej. No wzrusz po prostu. Chyba nigdy się tak nie zżyłam ze studentami. A jakie świetne mieliśmy lewackie dyskusje o nierównościach, o rasiźmie, o klasowości, o genderze, o elgiebetach! W kółko im powtarzałam (za Bourdieu), iż ‘socjologia to sztuka walki’.
No i tak wracałam do domu na rowerze, zmierzchało, wokoło wybuchały petardy, szumiały drzewa, poprzebierane dzieciaki ganiały po ulicach, pachniało dymem i liśćmi i czułam się jak ten rodzic, któremu dzieci z gniazda wyfruneły, było mi smutno i sentymentalnie, ale byłam też z nich dumna, chyba przede wszystkim, i cieszyłam się, iż dali radę. I może coś z tych naszych dyskusji poniosą w świat.
A teraz ‘klaskaniem mając obrzękłe prawice’ zjadłam domowe frytki i mnie moja ulubiona sąsiadka zaprosiła na wino, ale mi się nie chce. Może za dużo wzruszeń na dziś, tak mi się dobrze siedzi w domu z Mi, Mo dalej biega z dzieciarami, a mi jest tak jesiennie, wspomnieniowo, domowo. Chyba się wykręcę, nie będzie sama, bo jeszcze parę innych osób ma wpaść.