Nożny kierowca autobusu wyprosił osiemdziesięcioletnią kobietę, która nie zapłaciła za bilet. Starsza pani odpowiedziała zaledwie kilkoma słowami.
Chłód wieczoru wciskał się przez szpary w starym autobusie, który wlókł się przez mokre, szare ulice miasta. Na zewnątrz wolno opadał śnieg, pokrywając dachy i drzewa ciężką, białą warstwą. W środku unosił się charakterystyczny zapach spalin i zmęczenia, znany tylko użytkownikom komunikacji miejskiej. Kierowca, pan Janusz, od lat jeździł tą samą trasą, widywał tych samych pasażerów i miał wrażenie, iż każdy dzień jest taki sam jak poprzedni.
Tego popołudnia w autobusie było niewielu ludzi. Dziewczyna w słuchawkach wtulona w szybę, starszy pan w wytartym garniturze czytający gazetę, kobieta z siatkami zakupów i przy tylnych drzwiach – białowłosa babcia, zgarbiona, owinięta w płaszcz, który widział lepsze czasy. Trzymała mocno płócienną torbę na zakupy, taką jakiej używają już tylko starsi ludzie.
Janusz zauważył ją, gdy wsiadała na przystanku przy targowisku – szła powoli, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nie miała biletu. Od razu to wiedział, bo rozpoznawał tych, którzy płacili, i tych, którzy udawali, iż nie widzą kasownika. Tym razem jednak coś w jej chwycie za poręcz, jakby autobus był jedyną rzeczą, która trzymała ją na nogach, zirytowało go bardziej niż zwykle.
—Proszę pani, nie ma pani biletu. Niech pani wysiądzie — powiedział, starając się brzmieć stanowczo, choć w jego głosie było więcej surowości, niż zamierzał.
Babcia nie odpowiedziała. Tylko mocniej ścisnęła torbę i spojrzała w podłogę, jakby nie słyszała albo nie chciała zrozumieć. Janusz poczuł ukłucie zniecierpliwienia. Miał już dość ludzi, którzy myśleli, iż mogą jeździć za darmo, jakby to on miał obowiązek ich wozić.
—Mówię, żeby pani wysiadła! — powtórzył, tym razem głośniej. — To nie dom starców!
W autobusie zapadła cisza. Dziewczyna oderwała wzrok od okna. Mężczyzna z gazetą opuścił dziennik i zmarszczył brwi. Nikt nic nie powiedział, nikt nie kiwnął palcem. Wszyscy udawali, iż to nie ich sprawa.
Babcia zaczęła powoli iść do wyjścia. Każdy krok wydawał się ją kosztować podwójny wysiłek. Gdy stanęła na ostatnim stopniu, zatrzymała się i spojrzała na kierowcę. Jej zmęczone, ale stanowcze oczy wbiły się w oczy Janusza.
—Raz rodziłam takich jak ty. Z miłością. A teraz choćby nie pozwalają mi usiąść — szepnęła, ledwo słyszalnie, ale z taką godnością, iż wypełniła cały autobus.
Potem zeszła, a śnieg otulił ją natychmiast. Oddalała się powoli, rozpływając się w wieczornej mgle.
Autobus stał nieruchomo przez kilka sekund. Janusz czuł, iż wszyscy na niego patrzą, choć nikt nic nie mówił. Najpierw wstał mężczyzna z gazetą i wysiadł bez słowa. Za nim poszła dziewczyna, ocierając łzy. Jedna po drugiej, nieliczne osoby, które zostały, wstały i wyszły, zostawiając bilety na siedzeniach, jakby już nie miały znaczenia.
W kilka minut autobus opustoszał. Został tylko Janusz za kierownicą, z echem tych słów dudniącym mu w głowie. *„Rodziłam takich jak ty. Z miłością.”* Nie mógł się ruszyć przez dłuższą chwilę. Na zewnątrz śnieg wciąż padał.
Tej nocy Janusz nie mógł spać. Przewracał się w łóżku, przypominając sobie oczy babci, jej zmęczony głos, wstyd, który palił go od środka. Dlaczego tak do niego mówiła? Dlaczego ją wysadził? Co go kosztowałoby, żeby pozwolił jej usiąść, zawieźć do celu? Myślał o swojej własnej matce, o ciotkach, o starszych kobietach, które opiekowały się nim w dzieciństwie. Czy tak teraz traktował babcie innych?
Dni mijały, ale niepokój nie opuszczał go. Za każdym razem, gdy widział starszą osobę na przystanku, czuł ukłucie w piersi. Zaczął zwracać większą uwagę, zatrzymywał się na chwilę dłużej, pomagał im wsiadać. Czasem dyskretnie płacił z własnej kieszeni za bilety tych, którzy nie mieli pieniędzy. Ale tej babci w starym płaszczu już nie spotkał.
Tydzień później, pod koniec zmiany, Janusz zobaczył znajomą postać na przystanku przy starym targowisku – niską, zgarbioną, z tą samą płócienną torbą. Serce podskoczyło mu w piersi. Zatrzymał autobus i wybiegł na zewnątrz.
—Babciu… — powiedział drżącym głosem. — Przepraszam. Tamtego dnia… zachowałem się źle. Nie miałem prawa.
Babcia spojrzała na niego i przez chwilę Janusz bał się, iż go odtrąci. Ale ona tylko się uśmiechnęła – lekko, bez cienia urazy.
—Życie, synku, uczy wszystkich nas czegoś. Ważne, żeby słuchać. A ty… wysłuchałeś.
Januszowi ugięły się nogi. Pomógł babci wsiąść i posadził ją na przednim siedzeniu. W drodze poczęstował ją gorącą herbatą z termosu, a jechali w milczeniu. Ciepłym, innym niż zwykle. Jakby autobus, pierwszy raz od lat, stał się bezpiecznym miejscem dla nich obojga.
Od tamtego dnia Janusz zawsze nosił przy sobie kilka monet i dodatkowe bilety. Na wypadek, gdyby jakaś babcia, dziadek czy dziecko bez pieniędzy chciało wsiąść. Czasem wystarczył uśmiech czy dobre słowo. Stopniowo pasażerowie zaczęli zauważać zmianę. Atmosfera w autobusie stała się lżejsza, bardziej ludzka.
Wiosna nadeszła nagle. Śnieg stopniał, a na przystankach pojawiły się bukiety przebiśniegów, sprzedawane przez babcie w celofanie. Janusz nauczył się je rozpoznawać, witać je po imieniu, pomagać im wsiadać i wysiadać. Stał się częścią ich życia – nie tylko kierowcą, ale przyjacielem, adoptowanym wnukiem.
Ale tamtej babci w starym płaszczu już nie zobaczył. Szukał jej na przystankach, pytał o nią. Ktoś powiedział mu, iż mieszkała niedaleko cmentarza, za mostem. W niedzielę, w dzień wolny, poszedł jej szukać. Chodził między grobami, odczytując nazwiska, pytając grabarzy. W końcu znalazł: prosty drewniany krzyNa grobie leżał ten sam stary płaszcz, a pod nim mała kartka: „Dziękuję, iż w końcu usłyszałeś.”