Kieł

magazynpismo.pl 3 godzin temu

Z wtorku robiła się sobota, z kwietnia – początek października. Walentynki zlały się ze Świętem Zmarłych i choćby jej to jakoś pasowało. To niby ociężałe ślimaczenie się, ale jednak: bez tchu, dzień za dniem. Czasem wystarczy chwila nieuwagi, żeby ocknąć się pięć lat później, trochę bardziej przykurzoną, odrobinę bardziej umęczoną, pogniecioną, szczodrze przyprószoną przemijającym czasem. Ale jednak nic – myślała – nic a nic jej to nie robiło. Życie było wciąż takie samo. Niestrudzenie puste.

Newsletter

Aktualności „Pisma”

W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.

Zapisz się

Takie przynajmniej było dla niej. Wszystko, co znała z dawno temu czytanych książek, z filmów, w końcu z tego „kiedy to zleciało” – rzucanego przy różnych rodzinnych okazjach – stało się także jej udziałem. Prawie. Może wyglądała jeszcze nieomal tak samo, nieomal dobrze się miała, nic jej nie dolegało, wszystko było jak trzeba. Prawie. Bo jednak w końcu przestała postrzegać czas jako niewyczerpany ocean, zaczęła widzieć w nim raczej pomniejsze jeziorko, niezbyt głęboką kałużę, którą zdmuchnie pierwszy lepszy podmuch wiatru i co z tego zostanie, nic, puste miejsce. Powietrze.

Prawie wszystko. Prawie, bo jednak krąg znajomych konsekwentnie się kurczył, ludzie zwerbowani gdzieś po drodze odpływali do swoich spraw: do narzeczonych, żon i mężów, do tych przesłodkich niemowlaków, których nie można było zostawić ani na chwilę i z których zaraz robiły się jakieś spotworniałe podlotki. I znów: nie mogę, bo wywiadówka, bo komunia, szkolna dyskoteka, bo karnawał, post i ostatnie namaszczenie. I tak w koło Macieju. I jeszcze te pytania, rzecz jasna, spływające ze wszystkich stron – o kawalera, bo jakżeby inaczej, wypatrywania i oczekiwania – jak zegar tykający nad uchem. Ani się obejrzysz, a będzie na wszystko za późno. Nie ma na co czekać!

A ona nie czekała. Bo życie miała cały czas takie samo: mieszkanie, w którym żyła od lat i od lat rozmyślała o remoncie, praca, co do której się ciągle zarzekała, iż poniżej jej ambicji, iż się zaweźmie, znajdzie lepszą i rzuci. Nie lubiła tego myśleć na głos, tym głosem w swojej głowie wprost tego nazywać, ale tak: było jej wygodnie. Nie przeszkadzało jej, iż jutro raczej nie będzie znacznie różniło się od przedwczoraj, iż miesiące mogą opływać ją bezbarwnym strumieniem. I iż można na nic nie czekać właśnie, można po prostu czuć się bezpiecznie. Nuda i spokój, to miała ochotę wpisać w rubrykę „zainteresowania”, gdy ściągnęła aplikację. Co było, obok adopcji kota z fundacji kilka lat temu, niewątpliwie najbardziej ekstrawagancką decyzją, jaką dotychczas podjęła.

Do sprawy podeszła poważnie: swajpowała w tramwaju, swajpowała leżąc w wannie, rankami i wieczorami. Do sprawy podeszła zupełnie na chłodno, metodycznie. Trzymała telefon w prawej dłoni, na lewej liczyła: kciuk dziesięć, palec wskazujący kolejne dziesięć i tak dalej, na małym palcu dwie dziesiątki i z powrotem do kciuka. Sto na jeden przebieg, raczej nie więcej. Raczej dawała tylko na nie i nie, maczy przy jednym przebiegu miała co najwyżej kilka. Nigdy nie pisała pierwsza.

I było dokładnie tak, jak się spodziewała, jak powtarzały znajome, jak nieznajome pisały w internecie. Rozmowy urwane na „co tam?”, średnio wyszukane propozycje, średnio zawoalowane zamiary. jeżeli wyjąć czar z rozczarowania, to co zostaje? Po jej stronie czysta karta i czyste intencje. Na nic nie liczyła, a i tak czuła się oszukana. Było jak było. Swajpowała dalej.

Aż wreszcie pojawił się on. I po prostu napisał: „Jak ci mija dzień?”. Nie czekając na odpowiedź, dodał zaraz: „Czy wtorek może by ci pasował, jakoś pod wieczór?”. I iż w miejscu takim a takim, iż on tam był raz czy dwa może, iż jest zupełnie znośnie. Przytulnie. „Czy taka rzecz by ci odpowiadała?”

Miasto z dnia na dzień robiło się coraz bardziej matowe, bezbarwne, jakby powoli patroszone z tych wszystkich ludzi i ich samochodów. Tylko tramwaje i autobusy wciąż jeżdżące w tę i we w tę. Brzydkie i smutne.

A ona? Ostatni raz tyle wysiłku w swój wizerunek włożyła chyba z okazji studniówki. Serio. Po prostu chciała wypaść dobrze, może choćby nie tyle ze względu na niego, co na siebie i na oczekiwania, które rozbudziła w niej ta nieoczekiwana zmiana nurtu. No kto by się tego spodziewał, iż ona będzie się wybierać na randkę. I to z aplikacji!

Już kilka dni wcześniej obmyślała, co na siebie założy, jak się uczesze, o czym opowie w przypadku niezręcznej ciszy. Należy wypaść możliwie naturalnie i autentycznie, nie należy za to odkrywać od razu wszystkich kart, jak doradziła jej przyjaciółka, weteranka niejednej aplikacji, w trakcie rozwodu i z uwieszonym na szyi pięciolatkiem, który odchorowywał piąte przeziębienie w tym sezonie. Jak będzie dziwnie, to co? Często tak jest i się od tego nie umiera, co nie? Przynajmniej może będziesz nam miała wreszcie coś interesującego do opowiedzenia. Po prostu postaraj się być miła i radosna. Ale też bez przesady.

Jak będzie dziwnie, to co? Często tak jest i się od tego nie umiera, co nie? Przynajmniej może będziesz nam miała wreszcie coś interesującego do opowiedzenia.

Wydawało się, iż wszystko ma dopięte na ostatni guzik, iż plan ma dopracowany w najdrobniejszych detalach. W tym planie jednak umknęła jej prognoza pogody: wiatr i zacinający deszcz, co ją zaskoczył na odcinku między przystankiem tramwajowym a kawiarnią, w której mieli się spotkać punkt dziewiąta. Przyspieszyła kroku, ale i tak nie oszczędziły jej warunki atmosferyczne i niekorzystny biomet, czuła, jak po policzkach zaczyna spływać podkład, jak pasma włosów przyklejają się do czoła.

Miała kilka minut zapasu. Myślała, iż może go ubiegnie i zdąży gwałtownie poprawić w łazience te włosy rozwiane, przemoczone, ten spływający makijaż. Ale to on ją ubiegł. Z jakichś przyczyn musiał przyjść dobrych kilka chwil wcześniej. Weszła i zanim zdążyła się rozejrzeć, zaraz zaparowały jej okulary. Poczuła, jak ktoś chwyta ją pod ramię.

– Monika? Robert jestem, miło cię poznać na żywo – powiedział z dziwnie oschłą manierą. Trochę jej się skleiło to powitanie z jego oszczędnym pisaniem na aplikacji, niby generycznym, ale w tej generyczności w jakiś sposób charakterystycznym, niepodobnym do niczego, co znała.

Jak się miało zaraz okazać, na żywo cały taki był. W twarzy szczególnie miał coś takiego, iż wystarczyło zapatrzeć się w inne miejsce, zawiesić za długo na jakiejś myśli, a ta jego twarz zaraz się wyślizgiwała z objęć wyobraźni. Znowu trzeba było mu się przyjrzeć, podjąć kolejną daremną próbę uchwycenia tego, jak wyglądał. Ubrany był schludnie, niby elegancko, ale jednak zwyczajnie. Uprzejmy i stonowany – pomyślała – inteligentny. Tak go opisze przyjaciółce.

Gdy poszedł do łazienki, gwałtownie przejrzała się w telefonie. Było lepiej, niż myślała, ale przez cały czas nie za dobrze: czarne plamki tuszu odciśnięte pod oczami, zmierzwiona grzywka, ślad po kilku kroplach deszczu, które utorowały sobie okrężną drogę z jej czoła ku linii żuchwy. Nieco ją zdziwiło, iż tego nie skomentował, być może nie zwrócił uwagi. Ale chyba to właśnie dowodziło dobrego wychowania, prawda? gwałtownie złapała serwetkę i poprawiła makijaż, włosy przeczesała palcami.

Rozmowa była bezpieczna, idealnie zakotwiczona w tu i teraz. Rozmawiali o menu, o tym, co zjedzą, ale nie tak, żeby wpleść w tę sytuację korzenie swojego gustu czy przyzwyczajeń, żeby z tego wysnuć jakąś historię, pomniejszą anegdotę i przebić się przez powierzchnię rozmowy. Tylko o pogodzie coś, o tym, iż chyba sroga zima idzie. Dłużyła jej się ta kolacja, ale też nie czuła się nią przytłoczona. Było w tym coś kojącego, niby radio grające w tle – nic, co by ją szczególnie angażowało, ale też nic męczącego, natrętnego. Niech sobie leci.

Robert zapłacił rachunek i podziękował lapidarnie za wieczór, który, owszem, można by zakwalifikować jako całkiem udany, ale też trwający istotnie krócej niż się spodziewała. Ale może to i dobrze?

Uciekł jej ostatni tramwaj i żeby dotrzeć na dalszy przystanek, …

Idź do oryginalnego materiału