Życie czasem zsyła nam ludzi, którzy wydają się być wymyśleni przez samego diabła, żeby się pośmiać. Jednym przechodzą oni koło nosa jak przelotni znajomi, innym – jak nam – przychodzi nazywać ich „zięciem”. Nigdy bym nie pomyślała, iż po latach troski, wychowania, inwestowania miłości i pracy dla przyszłości córki, to właśnie jej wybór w postaci „uroczego” Władka stanie się dla naszej rodziny prawdziwym moralnym trzęsieniem ziemi.
Na pierwszy rzut oka – zwykły facet, trochę chytre spojrzenie, nieporadny uśmiech, swobodny styl bycia. Ale wystarczyło, iż otworzył usta, a od razu było wiadomo: poczucie humoru ma, ale dobrego gustu – ani grama. Pierwsze spotkanie z nim pozostawiło za nami ślad tandetnych żartów o teściowych i zięciach, włącznie z opowieściami o jego „służbie” w „wojskach kanapowych” – dosłownie. Już wtedy było mi wstyd, jakby ktoś wnosił do naszego domu worek tanich dowcipów z trzeciej ligi humoru.
Ja i mąż byliśmy w szoku. Dziewczyna wychowana na Sienkiewiczu i Andersenie, na subtelnej angielskiej ironii, zakochała się w tym – przepraszam za wyrażenie – pajacu. Pewnie choćby nie wie, kto to był Jeremi Przybora, ale z zapałem cytuje wulgarne memy z internetu. Próbowaliśmy ją odwieść, błagaliśmy, przekonywaliśmy – bez skutku. Miłość, powiedziała, i kropka. A potem – ślub. Skromny, ale z obowiązkową przemową pana młodego, w której oczywiście nie powstrzymał się od „żartów” o pierwszej małżeńskiej powinności. Ledwo się powstrzymałam, żeby nie wstać i nie wyjść z sali.
Od tamtej pory każda rodzinna impreza to pole bitwy. Wystarczy, iż się zbierzemy, a Władek koniecznie musi urządzić swoje „kabaretowe show”. A córka, jak zaczarowana, śmieje się z nim i nazywa to „zdrowym śmiechem”. Reszta rodziny rumieni się, spuszcza wzrok, niektórzy przychodzą coraz rzadziej. A my znosimy. Bo jeżeli nie zaprosimy zięcia – córka nie przyjdzie. A przez cały czas jest dla nas ważna, mimo wszystko.
Na urodzinach mojej młodszej siostry Władek znów się wyróżnił. Gdy gospodyni wnosiła makaron z krewetkami, rzucił: „Dentystyczny?”. Ktoś nerwowo się zaśmiał, ale zauważyłam, jak siostra zbladła. Potem przyznała, iż miała ochotę wylać na niego sos, ale się powstrzymała. Ta sytuacja skończyowała się jakoś dobrze – po jej lodowatym spojrzeniu Władek zamilkł na resztę wieczoru.
Ale kolejny incydent ostatecznie postawił sprawę na ostrzu noża.
Mieliśmy z mężem rocznicę – 35 lat. Poważna data. Zebrała się prawie cała rodzina, atmosfera była ciepła, spokojna, pełna serdeczności. Wspominaliśmy, jak to wszystko się zaczęło, jak wychowywaliśmy córkę. A potem Władek… zniknął. Jeszcze myśleliśmy, gdzie się podziewa. Po kilku minutach wpadł do salonu z… ogórkiem i dwoma pomidorami, układając z nich wyjątkowo nieprzyzwoitą „kompozycję”. Dumnie trzymał to przed sobą jak główny eksponat muzeum chamstwa i zadowolony pytał: „No jak, podobne?”
Zamarłam. Ktoś parsknął. Ktoś inny odwrócił się z przerażeniem. Moja teściowa upuściła widelec. Mąż zrobił się czerwony jak burak. A córka… klaskała w dłonie i chichotała jak dziecko, któremu pokazano sztuczkę.
Ta chwila była jak policzek. Poczułam taki wstyd i złość, iż o mało nie wybuchnęłam płaczem. Zamiast rodzinnego świętowania dostaliśmy publiczne upokorzenie. Tamtego wieczoru, przy zastawionym stole, coś bardzo ważnego się załamało. Resztę imprezy spędziliśmy w ciszy, niektórzy wyszli choćby przed deserem.
Później, gdy emocje nieco opadły, usiedliśmy z mężem sami. I podjęliśmy trudną, ale konieczną decyzję. Wezwaliśmy córkę na rozmowę. Bez krzyków, bez oskarżeń. Po prostu powiedzieliśmy: albo ona zadba o szacunek wobec naszej rodziny ze strony jej męża, albo ograniczamy kontakty do minimum. Dość. Wychowaliśmy ją z miłością, poświęcaliśmy wiele dla jej przyszłości, a teraz siedzimy upokoraneity, bo zięciowi zachciało się „pożartować”.
Obroniła się. Stwierdziła, iż „utknęliśmy w przeszłości”, a „teraz wszyscy tak żartują”. Że to nasz wybór – widzieć w tym brak kultury. Nie dyskutowaliśmy. Ale podkreśliliśmy: drzwi są otwarte – zawsze, ale tylko dla tych, którzy przychodzą z szacunkiem.
Minęło trochę czasu. Prawie nie rozmawiamy z córką. Władek, na szczęście, już się u nas nie pojawia. Nie wiem, czy kiedykolwiek zrozumie, co straciła. Może. Ale jedno wiem na pewno: lepiej być pruderyjną, niż pozwalać deptać swoją godność dla iluzji rodzinnej zgody.
I choć nasz dom nie wypełnia się już zaraźliwym śmiechem, zawsze będzie w nim miejsce na szacunek, takt i prawdziwą rodzinę.