Kiedy zięć staje się wyzwaniem dla rodziny: droga do ultimatum

twojacena.pl 1 dzień temu

Życie potrafi nas zaskakiwać ludźmi, których sam diabeł chyba specjalnie zesłał dla żartu. Jedni mijają trochę jak przypadkowi przechodnie, a inni, jak u nas, zostają zięciem. Nigdy bym nie pomyślała, iż lata poświęceń, wychowania i inwestowania w przyszłość córki zakończą się takim moralnym trzęsieniem ziemi.

Pierwsze wrażenie? Zwykły facet – chytre spojrzenie, nieporadny uśmiech, swobodna gadka. Ale wystarczyło, iż otworzył usta, i od razu było wiadomo: poczucie humoru miał, ale smaku – ani grama. Pierwsze spotkanie zakończyło się sznurem kiepskich dowcipów o teściowych i zięciach, włącznie z opowieściami o jego „służbie” w „armii kanapowej”. Już wtedy działał mi na nerwy, jakby ktoś wniósł do domu tani humor z podejrzanej knajpy.

Z mężem byliśmy w szoku. Nasza córka, wychowana na Sienkiewiczu i Andersenie, zakochała się w tym… no, powiedzmy – błaznie. Pewnie nie słyszał choćby o Kisielu, ale internetowe memy cytował z wypiekami na twarzy. Próbowaliśmy ją odwieść od tego związku, błagaliśmy, tłumaczyli – bez skutku. „Miłość” – stwierdziła krótko. A potem było wesele. Skromne, ale z obowiązkową przemową pana młodego, który oczywiście nie omieszkał „zażartować” o pierwszej małżeńskiej nocy. Ledwo powstrzymałam się, żeby nie wyjść.

Od tego czasu każde święto to pole bitwy. Wystarcze jedno spotkanie, a nasz zięć rozpoczyna swój „kabaret”. A córka, jak zaczarowana, śmieje się i nazywa to „zdrowym dystansem”. Reszta rodziny czerwieni się, spuszcza wzrok, niejeden odwiedza nas coraz rzadziej. A my cierpimy. Bo jeżeli nie zaprosimy zięcia – córka nie przyjdzie. A dla nas wciąż jest ważna, bez względu na wszystko.

Na urodzinach mojej siostry zięć znów się wyróżnił. Gdy gospodyni wniosła makaron z krewetkami, rzucił: „Dentystyczny?”. Ktoś nerwowo się zaśmiał, ale widziałam, jak siostrze zrzedła mina. Później wyznała, iż miała ochotę polać go sosem, ale się powstrzymała. Ta historia przynajmniej dobrze się skończyła – po jej lodowatym spojrzeniu zięć zamilkł na resztę wieczoru.

Ale finałowa scena była już ostatnią kroplą.

Nasza 35. rocznica – poważna data. Zebrała się prawie cała rodzina, atmosfera była ciepła i wzruszająca. Wspominaliśmy, jak to wszystko się zaczęło, jak córkę wychowywaliśmy. Aż tu nagle zięć… zniknął. Zastanawialiśmy się, gdzie się podział. Po chwili wpadł do pokoju z ogórkiem i dwoma pomidorami, ułożył z nich „dzieło sztuki” i z dumą oznajmił: „Podobne?”.

Zamarłam. Ktoś prychnął. Ktoś odwrócił głowę. Teściowa upuściła widelec. Mąż poczerwieniał. A córka… klaskała i chichotała jak dziecko na cyrku.

To był moment prawdy. Czuliśmy się upokorzeni. Zamiast rodzinnego święta – farsa. Reszta wieczoru minęła w ciszy, część gości wyszła przed deserem.

Gdy emocje opadły, usiedliśmy z mężem i podjęliśmy trudną decyzję. Poprosiliśmy córkę na rozmowę. Bez krzyku, bez oskarżeń. Powiedzieliśmy wprost: albo jej mąż zacznie szanować naszą rodzinę, albo ograniczymy kontakty. Dość. Wychowaliśmy ją z miłością, a teraz mamy znosić upokorzenia dla „żartów”?

Obraziła się. Stwierdziła, iż „tkwimy w przeszłości” i iż „wszyscy tak teraz żartują”. Nie dyskutowaliśmy. Powiedzieliśmy tylko: drzwi są otwarte, ale tylko dla tych, którzy przychodzą z szacunkiem.

Od tamtej pory minęło trochę czasu. Kontakt z córką niemal się urwał. Zięć, na szczęście, już się u nas nie pokazuje. Nie wiem, czy kiedyś zrozumie, co straciła. Może tak. Ale jedno wiem na pewno: lepiej być pruderyjną, niż pozwalać deptać swoją godność dla złudnego poczucia „rodzinności”.

Nasz dom może nie rozbrzmiewa już śmiechem, ale za to jest w nim miejsce na szacunek, takt i prawdziwą rodzinę.

Idź do oryginalnego materiału