Kiedy wszystko zniknęło — w ciszy

polregion.pl 1 tydzień temu

Kiedy wszystko odeszło — bez słowa

Gdy drzwi zatrzasnęły się, Tadeusz choćby się nie poruszył. Siedział na starym taborecie przy ścianie, boso, w wytartej koszulce i jeansach. W dłoni trzymał niedopitą filiżankę herbaty, która już ostygła. Z przedpokoju dobiegł dźwięk przekręcającego się klucza w zamku — dwa razy. To wszystko. Odeszła. Z walizką. Ze szczotką, kosmetyczką, perfumami, których zapach wciąż unosił się w mieszkaniu. Z głosem, z odgłosami kroków, z tymi drobnymi porannymi dźwiękami — wszystko zniknęło naraz. Bez krzyków. Bez scen. Prawie uprzejmie.

Wstał, powoli podszedł do okna. Patrzył, jak na dole, na gwarnej ulicy, toczyło się obce życie: chłopcy jeździli na hulajnogach, starsza pani karmiła gołębie, kobieta energicznie wyprowadzała jamnika. Miasto żyło dalej, jakby nie zauważając, iż jego mały świat właśnie runął. Potem znów usiadł. Nie płakał. Do nikogo nie zadzwonił. Nie sięgnął po alkohol. Po prostu siedział, jakby to wszystko działo się nie z nim. Jak widz, który został w pustej sali po spektaklu, czekając, iż aktorzy jeszcze wyjdą. Ale kurtyna się nie poruszała.

Z Kasią byli razem osiem lat. Były podróże, spontaniczne noclegi w namiocie, długie kłótnie, pojednania w kuchni i śmiech przez łzy. A potem — wszystko ucichło. Nie dlatego, iż miłość się skończyła. Tylko dlatego, iż zabrakło słów. Zniknęły znaczenia. Ona coś opowiadała — on kiwał głową, nie słuchając. On żartował — ona udawała, iż nie słyszy. Cisza stała się normą. Wygodną jak stary szlafrok — nie piękny, ale ciepły.

Zauważył, iż coś ważnego odchodzi, już rok temu. Najpierw próbował walczyć — kupował kwiaty, proponował wyjazd nad morze, przynosił kawę do łóżka. A potem po prostu się poddał. Jak wobec jesieni, która zawsze przychodzi — a ty i tak chodzisz bez szalika, udając, iż jeszcze nie czas. Aż nagle uświadamiasz sobie — już za późno.

Teraz został sam. Nie wdowiec. Nie porzucony. Po prostu pusty.

Chodził po mieszkaniu jak po muzeum minionego czasu. Brał do rąk jej rzeczy: spinkę do włosów, puderniczkę, buteleczkę z olejkiem lawendowym, od którego teraz pachniały jego dłonie. Dotykał książek z pozostawionymi zakładkami. Nie czytał — tylko trzymał. Jakby w kartkach wciąż żyło ciepło jej rąk.

W łazience — jej grzebień z włosami. W korytarzu — szalik zapomniany na wieszaku. Nie mógł zrozumieć, czy zostawiła te drobiazgi specjalnie. Czy po prostu się spieszyła. Czy chciała, żeby wiedział: jeszcze nie odeszła do końca. Jeszcze nie.

Wieczorem wyszedł na ulicę. Szedł przed siebie, nie patrząc dokąd. Przez stare podwórka, obok szkoły, w której kiedyś się uczył. Minął piekarnię, gdzie kupowała jego ulubione drożdżówki z makiem. Obok apteki, gdzie razem wybierali leki na przeziębienie. I nagle przypomniał sobie, jak stała kiedyś w oknie, przemoczona do suchej nitki, a on wycierał jej włosy starym ręcznikiem. Wtedy po raz pierwszy szepnęła:
— Z tobą jest tak cicho…
Pomyślał wtedy, iż to komplement. A dziś zrozumiał — to był krzyk. Bezdźwięczny. Cicha prośba: „Porozmawiaj ze mną… choć raz”.

Następnego dnia nie poszedł do pracy. Został w domu. Cisza w mieszkaniu była tak gęsta, iż wydawało się, iż ma wagę. Ciężyła na ramionach, kładła się na piersi. Tadeusz chodził po pokojach, jakby starał się nie zakłócać powietrza.

Otworzył szafę. Jej strona niemal pusta. Prawie. Na wieszaku wisiała jedna sukienka. Niebieska, z drobnymi białymi guziczkami. Przypomniał sobie, jak zakładała ją na urodziny koleżanki. Jak pomyślał wtedy: piękna. Ale nigdy tego nie powiedział.

Zdjął sukienkę. Powiesił na oparciu krzesła. I siedział naprzeciw. Cały ranek. Cały dzień. Jakby czekał, iż ktoś wejdzie. Jakby ta sukienka była świadkiem. Albo jej cieniem.

Zaczął mówić. Na głos. Cicho, prawie szeptem. Mówił o tym, o czym nigdy nie mówił. Co kochał, ale nie okazywał. Czego się bał, ale udawał, iż panuje nad wszystkim. Że zmęczyła go ich cisza, ale nie wiedział, jak ją przerwać. Mówił, bo już nie mógł milczeć. choćby jeżeli nikt tego nie słuchał.

Po tygodniu wsiadł do autobusu i pojechał do jej matki. Nie po nadzieję. Dla szacunku. Wrzucił do skrzynki cienką kopertę z listem. Napisał, iż nie będzie przeszkadzać. Nie będzie czekać. Ale jeżeli nagle… nagle zechce wiedzieć, iż ktoś wciąż tu jest — on będzie. Bez próśb. Bez warunków. Po prostu — będzie.

Minęły trzy miesiące. Nie dzwonił. Nie szukał. Żył. Powoli. Bardzo powoli. Pierwszy raz od dawna zaczął słuchać muzyki — nie jako tła, ale naprawdę. Zauważał, jak pachnie wiosna. Słyszał, jak pękają pąki na drzewach. Zaczął odpowiadać na pytania nie od razu. Zaczął żyć nie w sobie — ale w świecie.

Aż pewnego wieczoru ktoś zapukał. Dwa razy. Głucho. Jak klucz w zamku.

Tadeusz zastygł. Potem wstał, podszedł.

Otworzył. W progu stała Kasia. W niedopinanym płaszczu. Bez torby. W dłoniach trzymała żółty notatnik. Ten sam. Z włożonym do środka długopisem.

— Cześć — szepnęła. — Przeczytałam coś jeszcze raz. I zrozumiałam.

Nic nie odpowiedział. Tylko zrobił krok w bok. W milczeniu. Weszła, jakby nie odeszła, tylko długo spacerowała. Zdjęła płaszcz. Rozejrzała się. Wzrok zatrzymał się na krześle.

Wisiała na nim ta sama sukienka.

Podeszła. Palce musnęły materiał. Uśmiechnęła się. Nie powiedziała ani słowa.

Ale zrobiło się cieplej. Nie od słów. Od tego, iż w ciszy znalazł się ktoś jeszcze.

Czasem tracimy nie człowieka — ale dźwięk jego obecności. I jeżeli mamy szczęście, wróci. Bez tłumaczeń. Po prostu z oddechem. Po prostu — będzie obok.

Idź do oryginalnego materiału