— Gdzie oni są? — Kinga nerwowo zajrzała do kuchni, potem do salonu. Pusto. W domu panowała cisza, dziwna i niepokojąca.
Od rana atmosfera była gęsta. Matka — surowa, uparta, z ciężkim spojrzeniem i nieskończoną listą pretensji. Mąż — zamknięty w sobie, rozdrażniony, głuchy na wszystkie prośby. Zgodzili się, iż mama zamieszka z nimi „tylko na tydzień”. Minął tydzień. Potem drugi. Trzeci.
— Mamo! Krzysiu! — zawołała głośno. Żadnej odpowiedzi. Serce ścisnęło jej się niepokojem.
Narzuciła kurtkę i podreptała do garażu. Tam zwykle chował się jej mąż — odnawiał stare meble, uciekając od codzienności. Drzwi były uchylone, a stamtąd dobiegały głosy.
— jeżeli dobrze przygotujesz powierzchnię, lakier będzie się równo kładł — mówiła matka. Jej głos brzmiał ciepło, niemal łagodnie.
— Ja zwykle rozcieńczam pierwszą warstwę — odparł Krzysztof. — Wtedy drewno lepiej chłonie.
Kinga zastygła w drzwiach, jakby bała się zburzyć tę kruchą harmonię. Przed nią stało coś nie do uwierzenia: jej wiecznie kłócąca się matka i mąż siedzieli przy stole, wspólnie odnawiając starą ramę lustra. Matka miała na kolanach fartuch poplamiony lakierem, Krzysztof trzymał w dłoniach pędzel i papier ścierny.
— No proszę — szepnęła Kinga i cicho przysiadła w kącie, obserwując.
Kilka tygodni wcześniej nalegała: mama musi się przeprowadzić. W sanatorium, gdzie mieszkała po śmierci ojca, zaczęli remont. Obiecywali tymczasowe lokum. Ale matka stanowczo oświadczyła: „Wolę do córki. Pomogę, a nie będę ciężarem”.
Krzysztof nie był zachwycony. Nigdy nie krył, iż z teściową nie ma łatwych relacji. Zbyt różni. Ona — twarda, wymagająca, z nieugiętymi zasadami. On — spokojny, ale pamiętliwy.
Od pierwszego dnia zaczęły się drobne utarczki: raz sztućce nie tam położone, raz koszule źle wyprasowane, raz drzwi za głośno zatrzaśnięte. Wieczorami Kinga wysłuchiwała ich milczących pretensji. Dwoje silnych, upartych ludzi, przyzwyczajonych do rządzenia — w jednym domu.
Bała się, iż małżeństwo tego nie wytrzyma.
A teraz — ci dwoje siedzieli przy jednym stole. Okazało się, iż matka w młodości pracowała w fabryce mebli. A Krzysztof był samoukiem, który zawsze marzył o spotkaniu fachowca.
— Masz pewną rękę — powiedział. — Nie każdy rzemieślnik tak potrafi.
— A ty jesteś utalentowany — odparła matka. — Masz wyczucie.
Później razem parzyli herbatę, wyciągnęli ze starej szafy słoik konfitur. Kinga nie wytrzymała:
— Kto wam podmienił moją matkę?
Matka prychnęła:
— Po prostu wcześniej nie było o czym rozmawiać. A teraz — znalazła się wspólna sprawa. Myślałam, iż jest beznadziejny. A on potrafi takie cuda z drewnem wyczyniać!
Krzysztof się zaśmiał:
— A ja myślałem, iż mnie pani nie znosi.
— Nie znoszę głupoty. A ty, jak się okazuje, głupi nie jesteś.
Kinga patrzyła na nich w milczeniu. W końcu się uśmiechnęła.
Gdy wieczorem wrócili do domu, usłyszała, jak Krzysztof szepnął:
— Dzięki, iż twoja mama z nami. Nie spodziewałem się, iż się dogadamy.
A rano matka oznajmiła:
— Zdecydowałam. Nie wracam do sanatorium. Zostaję tu. Pomogę wam otworzyć warsztat.
Kinga nie protestowała. Kiedy dwoje ludzi, którzy ledwo mogli na siebie patrzeć, zaczynają się rozumieć, doceniać i wspierać — to nie katastrofa. To cud.
I może w tym domu znów zapanuje spokój. A choćby ciepło.