Zosia krzątała się w ogrodzie, pieląc kwiaty, gdy podeszła do niej sąsiadka Halina. Rzuciła od niechcenia:
— Zosiu, ty swojego Kazika to w ogóle nie karmisz? On jakby co, u pani Wandy kolację jada…
Zosia zastygła. Ręce opadły jej bezwładnie.
— Halina, co ty pleciesz?!
— A mówię, co widziałam — odparła tamta z przekąsem. — Wczoraj szłam do nauczycielki, by syna omówić. Pod oknem stanęłam, a tam twój Kazik z nią przy stole jak u siebie. Zapukałam — to pod stół się schował.
— Nie wierzę. Wymyśliłaś to wszystko — Zosia chciała machnąć ręką, ale dreszcz już przeszedł jej po plecach.
— Po co mam kłamać? Nie wierzysz — twój wybór. Tylko potem się nie dziw.
Zosia niby nie uwierzyła, ale gorycz pozostała. Tym bardziej iż Kazik ostatnio jakoś nie garnął się do stołu. Trzeci dzień z pracy wraca i mówi: „Tak się zmęczyłem, iż jeść mi się nie chce”. Ani zupki, ani kotleta.
Tamtego wieczoru, gdy mąż wcześnie położył się spać, Zosia nie mogła zmrużyć oka. Patrzyła na jego twarz w świetle księżyca i tłumiła myśli. „Nie może być. To niemożliwe…”
Następnego dnia Kazika nie było do późna. Obiad ostygł. Zosia, nie wytrzymując, narzuciła sweter i pobiegła pod dom pani Wandy.
Stanęła przy furtce, wahając się. Cisza. Światło paliło się tylko w przedpokoju. W domu — cicho. Ale co to za kurtka wisi w korytarzu? Podobna. Bardzo do Kazikowej. I wtedy ją olśniło. Córeczka Ania niedawno nauczyła się haftować i z dumą ozdobiła podszewkę ojca małymi kwiatkami. Zosia podeszła i, drżąc, wywróciła kurtkę. Drobniutkie wyszyte stokrotki wbiły się w oczy jak krzyk prawdy. Serce waliło jak w febrze. Nogi się ugięły. Oparła się o ścianę, a łzy popłynęły same.
Po chwili w korytarzu pojawił się Kazik. Zmieszany, nieogarnięty.
— Zosiu… wszystko źle zrozumiałaś…
— A ty co, biologię tu przerabiasz? Czy lekcje matematykę do nocy prowadzisz? — Zosia poderwała się, a w jej głosie było więcej żalu niż gniewu. — Ja, głupia, wierzyłam, iż się męczysz… A ty — z nią przy stole. I pod stół się chowasz, gdy cię przyłapią!
Kazik rzucił się za nią, ale ona już biegła przez ulicę.
— Zosiu! No wybacz! Ludzie patrzą!
— Niech patrzą! Ja po cudzych łóżkach nie skaczę. Wstydzić się nie mam czego! Tobie i jej powinno być wstyd!
Pani Wanda miała w wiosce opinię „warszawianki”. Lokalni — nie liczyli się. Wynajmowała pokój w starej kamienicy i odliczała dni do powrotu do miasta. Nie interesowali ją sąsiedzi ani wiejskie sprawy. Aż pewnego dnia zbutwiała deska na ganku. Wtedy rozpłakała w progu. Właśnie wtedy przechodził Kazik. Pomógł, naprawił stopień. A potem — został na herbatę.
Tak to się zaczęło.
Najpierw — kupne wafelki. Potem — domowe pierogi. W końcu — długie wieczory przy kuchennym stole. Wanda nie czuła do Kazika uczucia, ale samotność też nie była słodka. A on? Dumny był. Nauczycielka! Z nim jada!
Teraz wszystko wyszło na jaw.
Zosia szlochała w poduszkę. Dziewczynki — dziewięcioletnia Ania i sześcioletnia Ola — przytuliły się, nie rozumiejąc, i też zapłakały. Bo mama płakała.
Rozwód? Ale gdzie iść? Rodziny nie miała. We wsi — same plotki. Pracy — niewiele.
Kazik czuł się winny. Przez dni nie podchodził do Zosi. Żył jak obcy. Sam gotował, prał, jadł. Próbował rozmawiać, przepraszał, przysięgał — ale Zosia była nieugięta.
— Wracaj do swojej nauczycielki. Ja ci nie jestem potrzebna.
— Zosiu… dla dziewczynek…
— Nie zasłaniaj się córkami! To nie tobie się nimi teraz zasłaniać!
Minęły dwa miesiące. Rok szkolny się skończył. Wanda wyjechała. Spakowała rzeczy i opuściła wieś. W domu Zosi i Kazika panowała lodowata cisza.
Sierpień. Ostatni tydzień lata. Dziewczynki bawiły się w ogrodzie.
— Aniu! Olu! — zawołała Zosia z okna.
Dziewczynki wpadły do domu. Matka podała zawiniątko z jedzeniem:
— Zaniescie tatusiowi obiad na pole.
Ania z Olą pobiegły, ile sił. Kazik stał przy traktorze na środku pola. Machały do niego rękami jak chorągiewkami.
— Tato! Mama przysłała obiad!
Kazik wysiadł z kabiny jak ze snu zbudzony.
— Mama?! Przysłała?! — powtórzył.
— No! — Ania podała paczuszkę. — Są kotlety i chleb.
Kazik usiadł, rozłożył jedzenie na ceracie, wdychając zapach świeżego chleba. Oczy mu zaszkliły.
— Tatusiu, ty płaczesz?
— Nie, to tylko kurz wpadł…
Wieczorem wrócił do domu z bukietem polnych kwiatów i stanął przed Zosią.
— Wybacz mi, Zosiu. I dziękuję ci.
— Już wybaczone. Gdybym nie wybaczyła — nie nakarmiłabym — Zosia uśmiechnęła się pierwszy raz od miesięcy.
Minęło dziewięć miesięcy. W rodzinie pojawił się Jaś. Mały, różowy, z tatowymi oczami.
A Kazik? Kazik nigdy więcej nie zajrzał choćby po sól do obcej kobiety.
Teraz wiedział na pewno: dom to najcenniejszy skarb, jaki ma.