Kiedy echo zdrady przeradza się w opowieść o miłości i przebaczeniu

polregion.pl 4 dni temu

Zosia krzątała się w ogrodzie, pieląc kwiaty, gdy podeszła do niej sąsiadka Halina. Rzuciła od niechcenia:

— Zosiu, ty swojego Kazika to w ogóle nie karmisz? On jakby co, u pani Wandy kolację jada…

Zosia zastygła. Ręce opadły jej bezwładnie.

— Halina, co ty pleciesz?!

— A mówię, co widziałam — odparła tamta z przekąsem. — Wczoraj szłam do nauczycielki, by syna omówić. Pod oknem stanęłam, a tam twój Kazik z nią przy stole jak u siebie. Zapukałam — to pod stół się schował.

— Nie wierzę. Wymyśliłaś to wszystko — Zosia chciała machnąć ręką, ale dreszcz już przeszedł jej po plecach.

— Po co mam kłamać? Nie wierzysz — twój wybór. Tylko potem się nie dziw.

Zosia niby nie uwierzyła, ale gorycz pozostała. Tym bardziej iż Kazik ostatnio jakoś nie garnął się do stołu. Trzeci dzień z pracy wraca i mówi: „Tak się zmęczyłem, iż jeść mi się nie chce”. Ani zupki, ani kotleta.

Tamtego wieczoru, gdy mąż wcześnie położył się spać, Zosia nie mogła zmrużyć oka. Patrzyła na jego twarz w świetle księżyca i tłumiła myśli. „Nie może być. To niemożliwe…”

Następnego dnia Kazika nie było do późna. Obiad ostygł. Zosia, nie wytrzymując, narzuciła sweter i pobiegła pod dom pani Wandy.

Stanęła przy furtce, wahając się. Cisza. Światło paliło się tylko w przedpokoju. W domu — cicho. Ale co to za kurtka wisi w korytarzu? Podobna. Bardzo do Kazikowej. I wtedy ją olśniło. Córeczka Ania niedawno nauczyła się haftować i z dumą ozdobiła podszewkę ojca małymi kwiatkami. Zosia podeszła i, drżąc, wywróciła kurtkę. Drobniutkie wyszyte stokrotki wbiły się w oczy jak krzyk prawdy. Serce waliło jak w febrze. Nogi się ugięły. Oparła się o ścianę, a łzy popłynęły same.

Po chwili w korytarzu pojawił się Kazik. Zmieszany, nieogarnięty.

— Zosiu… wszystko źle zrozumiałaś…

— A ty co, biologię tu przerabiasz? Czy lekcje matematykę do nocy prowadzisz? — Zosia poderwała się, a w jej głosie było więcej żalu niż gniewu. — Ja, głupia, wierzyłam, iż się męczysz… A ty — z nią przy stole. I pod stół się chowasz, gdy cię przyłapią!

Kazik rzucił się za nią, ale ona już biegła przez ulicę.

— Zosiu! No wybacz! Ludzie patrzą!

— Niech patrzą! Ja po cudzych łóżkach nie skaczę. Wstydzić się nie mam czego! Tobie i jej powinno być wstyd!

Pani Wanda miała w wiosce opinię „warszawianki”. Lokalni — nie liczyli się. Wynajmowała pokój w starej kamienicy i odliczała dni do powrotu do miasta. Nie interesowali ją sąsiedzi ani wiejskie sprawy. Aż pewnego dnia zbutwiała deska na ganku. Wtedy rozpłakała w progu. Właśnie wtedy przechodził Kazik. Pomógł, naprawił stopień. A potem — został na herbatę.

Tak to się zaczęło.

Najpierw — kupne wafelki. Potem — domowe pierogi. W końcu — długie wieczory przy kuchennym stole. Wanda nie czuła do Kazika uczucia, ale samotność też nie była słodka. A on? Dumny był. Nauczycielka! Z nim jada!

Teraz wszystko wyszło na jaw.

Zosia szlochała w poduszkę. Dziewczynki — dziewięcioletnia Ania i sześcioletnia Ola — przytuliły się, nie rozumiejąc, i też zapłakały. Bo mama płakała.

Rozwód? Ale gdzie iść? Rodziny nie miała. We wsi — same plotki. Pracy — niewiele.

Kazik czuł się winny. Przez dni nie podchodził do Zosi. Żył jak obcy. Sam gotował, prał, jadł. Próbował rozmawiać, przepraszał, przysięgał — ale Zosia była nieugięta.

— Wracaj do swojej nauczycielki. Ja ci nie jestem potrzebna.

— Zosiu… dla dziewczynek…

— Nie zasłaniaj się córkami! To nie tobie się nimi teraz zasłaniać!

Minęły dwa miesiące. Rok szkolny się skończył. Wanda wyjechała. Spakowała rzeczy i opuściła wieś. W domu Zosi i Kazika panowała lodowata cisza.

Sierpień. Ostatni tydzień lata. Dziewczynki bawiły się w ogrodzie.

— Aniu! Olu! — zawołała Zosia z okna.

Dziewczynki wpadły do domu. Matka podała zawiniątko z jedzeniem:

— Zaniescie tatusiowi obiad na pole.

Ania z Olą pobiegły, ile sił. Kazik stał przy traktorze na środku pola. Machały do niego rękami jak chorągiewkami.

— Tato! Mama przysłała obiad!

Kazik wysiadł z kabiny jak ze snu zbudzony.

— Mama?! Przysłała?! — powtórzył.

— No! — Ania podała paczuszkę. — Są kotlety i chleb.

Kazik usiadł, rozłożył jedzenie na ceracie, wdychając zapach świeżego chleba. Oczy mu zaszkliły.

— Tatusiu, ty płaczesz?

— Nie, to tylko kurz wpadł…

Wieczorem wrócił do domu z bukietem polnych kwiatów i stanął przed Zosią.

— Wybacz mi, Zosiu. I dziękuję ci.

— Już wybaczone. Gdybym nie wybaczyła — nie nakarmiłabym — Zosia uśmiechnęła się pierwszy raz od miesięcy.

Minęło dziewięć miesięcy. W rodzinie pojawił się Jaś. Mały, różowy, z tatowymi oczami.

A Kazik? Kazik nigdy więcej nie zajrzał choćby po sól do obcej kobiety.

Teraz wiedział na pewno: dom to najcenniejszy skarb, jaki ma.

Idź do oryginalnego materiału