Kenzaburō Ōe: Zapiski z Hiroszimy

instytutsprawobywatelskich.pl 1 miesiąc temu

Kenzaburō Ōe, jako młody pisarz i aktywista ruchu antynuklearnego, w 1963 roku był świadkiem politycznego rozpadu w japońskim obozie lewicowym podczas IX Światowej Konferencji Przeciwko Bombom Atomowym i Wodorowym, a tym samym rozpadu ruchu antynuklearnego. Faktyczne ofiary bomby atomowej zostały zepchnięte na peryferia społeczeństwa i polityki przez okupacyjne siły pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych, a następnie przez japoński konserwatywny rząd. Ōe w swojej książce oddaje głos tym, którzy zostali skazani na „walkę ku tragicznej śmierci”, ale również miejscowym lekarzom, którzy poświęcili im swoje życie. Bezustanna walka z chorobą, walka o godność, próba niepopadania w rozpacz ani w przesadny optymizm. Ta książka przypomina nam – słowami autora – iż „Hiroszima nigdy się nie kończy” (z mat. wydawcy).

Wydawnictwu PIW dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

IV O godności ludzkiej

[…]

Mówiąc wprost i bez ogródek, cały rodzaj ludzki, jak ziemia długa i szeroka, pragnie zapomnieć o Hiroszimie i najgorszej z ludzkich tragedii, jaka miała tu miejsce.

My, jako jednostki, chcemy jak najszybciej wyrzucić z pamięci swoje cierpienia – i te wielkie, i te całkiem małe. choćby zupełnej drobnostki, na przykład niemiłego słowa, które ktoś obcy rzucił nam na ulicy, wolimy nie nieść ze sobą w następny dzień. Nic dziwnego, iż ludzkość, a więc ogromna zbiorowość takich jednostek, robi wszystko, by zapomnieć o Hiroszimie, ekstremum tragedii i cierpienia. Dorośli nie starają się przekazać dzieciom pamięci o niej – nie trzeba zaglądać do podręczników dla szkoły podstawowej, by o tym wiedzieć. Ci, którym udało się przeżyć i szczęśliwie nie zapadli na chorobę popromienną, usiłują nie myśleć o tych, którzy zginęli, i tych prowadzących bolesną walkę ku śmierci. Próbują zapomnieć i znaleźć sobie jakieś przyjemne miejsce w szaleństwie drugiej połowy XX wieku.

W październiku 1964 roku cały kraj elektryzowały igrzyska olimpijskie. Gdy na ostatniego uczestnika sztafety niosącej znicz wybrano młodego mężczyznę z Hiroszimy urodzonego w dniu zrzucenia bomby atomowej, pewien dziennikarz ze Stanów Zjednoczonych – jak również tłumacz literatury japońskiej, a więc osoba, po której można by się spodziewać głębokiego zrozumienia Japonii i Japończyków – wygłosił opinię, iż decyzja jest nie na miejscu, bo przypomina Amerykanom o ataku nuklearnym.

Osobiście nie miałbym żadnych zastrzeżeń, choćby gdyby z biegacza był prawdziwy Atomic Boy, Atomowy Chłopiec: gdyby miał ciało pokryte keloidami czy też wyraźne oznaki powikłań popromiennych. Wręcz przeciwnie, wtedy najlepiej reprezentowałby młodych ludzi, którzy przyszli na świat tamtego dnia (jeśli w ogóle mieli tyle szczęścia, by dożyć niemal dwudziestu lat). Średniodystansowiec, którego wybrano, był jednak okazem zdrowia, miał ciało niczym żywy przykład, jak silny i wytrzymały może być człowiek; biegł po ogromnym stadionie z uśmiechem kogoś wolnego od wszelkich trosk. W duchu prosiłem los, by to wspaniałe ciało nigdy go nie zawiodło – także w intencji doktora Shigetō, który cały czas zajmuje się kwestią potencjalnego występowania syndromu atomowego u drugiego pokolenia ofiar.

Tymczasem amerykański dziennikarz uznaje, iż wybór tego mężczyzny jest nie na miejscu, bo przypomina Amerykanom o atakach atomowych. Chce wymazać Hiroszimę z pamięci swoich rodaków. To życzenie nie pojawia się jednak tylko w sercach mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Czyż przywódcy i obywatele wszystkich państw dysponujących bronią jądrową nie pragną tego samego?

Jak udowadnia biała księga ofiar i zniszczeń spowodowanych przez bomby atomowe i wodorowe, Hiroszima jest nie tyle dowodem potęgi nowej broni, ile dowodem ekstremalnego cierpienia, jakie ona wywołuje. Ludzie chcą o tym zapomnieć i żyć jakoś dalej, to powszechna postawa na całym świecie. I na Wschodzie, i na Zachodzie przywódcy mówią jednym głosem: utrzymujemy arsenał atomowy jako gwarancję pokoju. Istnieje prawdopodobnie miejsce na rożne przewidywania i teorie co do rzeczywistych skutków, jakie to przyniesie w kontekście prawdziwego pokoju; zresztą właśnie teraz maszyny drukarskie na całym świecie wyrzucają je z siebie w ogromnym pośpiechu. Wszystkie głosy tej dyskusji jak ze sloganu „niech współzawodniczy sto szkół” ewidentnie wychodzą z jednego założenia: iż broń atomowa równa się jej niszczycielskiej potędze. W dzisiejszym świecie to wiodący nurt, wręcz wyraz zdrowego rozsądku. Kto w takich warunkach chciałby sobie przypominać o tragedii Hiroszimy?

Często spotykałem tutaj hibakusha[1], którzy mówili, iż pragną zapomnieć o bombie, iż nie chcą rozmawiać o Błysku. Moim zdaniem jeżeli ktokolwiek może wyrazić sprzeciw w kontekście wyboru ostatniego biegacza sztafety ze zniczem, jeżeli ktokolwiek ma prawo stwierdzić, iż to nie na miejscu, bo przypomina o ataku atomowym to jedynie ci, którzy go przeżyli.
[…]
(październik ’64)

V Ludzie nieugięci

[…]
Hiroszimskim lekarzom stały na przeszkodzie ogromne trudności, ale działania podjęte przez nich niezwłocznie po potopie i tak były poruszającym, wspaniałym osiągnięciem. Tych wysiłków dotyczy pewne badanie. Coś naprawdę przerażającego. Ankieta niczym groźny eksperymentalny lek, którego w czasach pokoju zakazano by ze strachu. Uważam ją za najstraszliwszy przykład dochodzenia moralnej odpowiedzialności w powojennej Japonii. Składa się z pytań zadanych zwyczajnym, wręcz beznamiętnym tonem, które w domyśle niosą jednak potworne oskarżenie.

Przeprowadziła ją Hiroszimska Izba Lekarska w 1958 roku wśród swoich członków, którzy przeżyli wybuch. Pytania mieściły się na dwóch trzecich kartki papieru. Wypełnione ankiety – opatrzone adnotacją „Składamy najszczersze kondolencje rodzinom wszystkich ankietowanych, którzy zmarli w czasie po udzieleniu odpowiedzi” – wydrukowano w Historii leczenia ofiar bomby atomowej w Hiroszimie w fatalnej jakości. Najwidoczniej redaktorzy tomu nie zorientowali się, jak przerażający sens drzemie w owych pytaniach; musiałem odszyfrowywać je dzięki szkła powiększającego […].

Innymi słowy, zupełnie wprost domagano się od wszystkich lekarzy w Hiroszimie odpowiedzi, czy po ataku atomowym dopełnili swojej powinności. jeżeli znalazł się wśród nich ktoś, kto przetrwał wybuch, ale nie doznał bezpośrednich obrażeń i uciekł z miasta, nie udzielając pomocy ofiarom, ankieta ta musiała być dla niego niczym ostry jak brzytwa nóż. Z ludzkiego punktu widzenia nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby doświadczenie wybuchu nuklearnego pozbawiło hiroszimskich lekarzy woli niesienia pomocy – ale po tej ankiecie już nigdy nie mogliby spać spokojnie. Mimo wszystko jednak ją rozesłano, a lekarze udzielili odpowiedzi. Zacytuję kilka z nich. W nawiasach po imieniu i nazwisku podano miejsce przebywania w chwili eksplozji oraz odległość od strefy zero.

Nobuo Satake, zmarły (Fujimi 2-chōme, 1,1 km)

Przebywałem w Fujimi 2-chōme. Doznałem obrażeń głowy. Jako lekarz zatrudniony w tamtejszej przychodni udzielałem pomocy w zakładach odzieżowych, ale siódmego września moja żona zmarła z powodu syndromu atomowego, a około dziesiątego września u mnie także pojawiły się wyraźne objawy w postaci utraty włosów, wybroczyn podskórnych oraz gorączki, co zmusiło mnie do zaprzestania wykonywania obowiązków. Dolegliwości trwały jeszcze trzy tygodnie.

Takeharu Tsuchiya, zmarły (Sendamachi 1-chōme, 1,5 km)

Przebywałem w miejscu zamieszkania w Sendamachi 1-chōme. Doznałem lekkich ran szarpanych głowy. Wśród członków mojej rodziny znaleźli się ranni, w związku z czym udałem się z nimi pod adres w pobliżu zakładów zbrojeniowych. U celu zostałem natychmiast doprowadzony do owych zakładów i brałem udział w niesieniu pomocy u boku m.in. nieżyjącego już Hideo Yūkiego. Poźniej ewakuowałem się do wioski Hesaka i do października pracowałem w utworzonym tam oddziale miejskiego centrum pomocy.

[…]

Hiroszimscy lekarze, co jasno wynika z powyższych przykładów, choćby mimo ran i doświadczenia wybuchu atomowego natychmiast ruszyli nieść pomoc – nie znając, tak samo jak cierpiący w ich ramionach pacjenci, prawdziwej przyczyny owej gehenny, czując ten sam głęboki niepokój co oni.

Realia pracy lekarzy bezpośrednio po bombardowaniu można sobie wyobrazić na podstawie poniższego fragmentu wspomnień Yoshimasy Matsuzakiego, starszego członka Hiroszimskiej Izby Lekarskiej.

„Uniknąłem śmierci o mały włos, prawie nie mogłem się ruszać, ale smagałem się jak biczem myślą, iż choćbym padł, muszę pomagać rannym. Moj syn (student medycyny) zaniósł mnie na plecach z powrotem przed Komisariat Policji Hiroszima-Wschód, wyniósł mi stamtąd krzesło, żebym miał na czym usiąść, po czym wywiesiliśmy flagę i wspólnie z moimi trzema pielęgniarkami oraz osobami z okolicy przystąpiliśmy do udzielania pomocy medycznej. (Podczas ewakuacji moja rodzina zabrała walizkę, do której spakowano mundur Keibōdanu40, hełm strażacki, zegarek, dwa tysiące jenów, parę tabi41 i flagę państwową. Wszystkie te przedmioty bardzo gwałtownie znalazły zastosowanie).

Po prawdzie pomoc medyczna to zbyt wielkie słowo – dysponowaliśmy jedynie olejem i merkurochromem znalezionymi na komendzie, gdyż zapasy środków opatrunkowych i lekarstw spłonęły do szczętu. Ranni ściągali do nas coraz liczniej, nie mieliśmy wyboru: poparzonych smarowaliśmy olejem, pokaleczonych merkurochromem. Nieprzytomnych cuciliśmy whisky, ktorą komendant Tanabe przyniosł ze swojego gabinetu. Nade wszystko starałem się wspierać rannych mentalnie; obecność lekarza z całą pewnością stanowiła pozytywny bodziec dla ich psychiki. Oczekując z utęsknieniem na przybycie oddziałów ratunkowych, zużyliśmy cały zapas oleju przechowywany w komisariacie”.

[…]

Udzielając pomocy ofiarom, doktor Shigetō powoli zbliżał się do przerażającej prawdy na temat natury tajemniczej, przytłaczająco potężnej broni. W Hiroszimie każdy, kto przeżył, na swój sposób zmierzał do tej odpowiedzi. On był badaczem głęboko zaznajomionym z dziedziną radiologii od młodych lat, gdy pracował nieodpłatnie jako asystent w katedrze medycyny wewnętrznej na Cesarskim Uniwersytecie Kiusiu. Odkrył, iż szpitalne klisze do zdjęć rentgenowskich zostały prześwietlone, iż filmy do aparatu, którym chciał udokumentować cierpienia hibakusha, także do niczego się nie nadają. Przeczesywał też miasto, znajdując dachówki z wypalonym cieniem łodyg tasznika. W umyśle doktora zaczęła nabierać kształtów potworna wizja radioaktywnej broni. Trzy tygodnie poźniej, za sprawą naukowcow z Tokio, na jaw wyszła prawda o uranowej bombie jądrowej.

Rozpoznanie natury broni, która nieoczekiwanie zniszczyła ich miasto, oczywiście nie przyniosło lekarzom żadnych konkretnych wskazówek, jak uporać się z tą kolosalnie trudną sytuacją. Doktor Shigetō i reszta zyskali tylko pewność, iż walczą z najpotężniejszym i najbardziej okrutnym przeciwnikiem. Metody leczenia, jakimi dysponowali, ograniczały się do operacji oraz zastrzyków z kamfory i witamin.

Jak medycy zareagowali na objawy, które z coraz większą pewnością określali jako ostrą chorobę popromienną? Doktor Asakawa, ówczesny ordynator oddziału chorób wewnętrznych Szpitala Japońskiego Czerwonego Krzyża, bez ogródek opisuje tę dramatyczną walkę w Historii leczenia ofiar bomby atomowej w Hiroszimie:

„Pozornie zdrowi ludzie skarżyli się, iż są wyczerpani, choć nie wiedzą czemu. Potem pojawiało się u nich krwawienie z nosa, krew w stolcu, wybroczyny podskórne, a niedługo później następował zgon. Z początku nie wiedzieliśmy, dlaczego umierają. W takich wypadkach każdemu interniście zdrowy rozsądek nakazuje najpierw przeprowadzić badanie krwi, dlatego poszedłem na dół po aparaturę i sprawdziłem próbki. Przeżyłem wtedy szok. »Nic dziwnego, iż umierają«, tak sobie wtedy pomyślałem. Poziom białych krwinek był ekstremalnie niski. Czegoś takiego nie da się przeżyć”.

Byłem pod wrażeniem wytrzymałości, jaką musiał się wykazać, by choćby w sytuacji granicznej zachować ów zdrowy lekarski rozsądek. Odkrycie kilka jednak zmieniało: nie było leków, które uleczyłyby tę chorobę. Kiedy pacjent dostawał krwotoku z nosa, personel mógł jedynie tamować go tamponem. Doktorzy nie znali choćby dokładnej przyczyny krwawienia, a gdy się zaczynało, chory znajdował się już na skraju śmierci. Zimą następnego roku po ataku nie żyli już wszyscy, których dotknęły podobne objawy. Problem ostrej choroby popromiennej zniknął – przynajmniej z pozoru.

Po najpotężniejszym od zarania dziejow ataku zła zmagania niemal natychmiast zakończyły się porażką ludzi. Lekarze znajdowali się na przegranej pozycji; kiedy przystąpili do akcji, było już za późno. Doktor Shigetō i reszta wcale się jednak nie poddali. Nie mogli. Właśnie ukazywało się najstraszliwsze oblicze ich wroga: białaczka.

Choć stało się oczywiste, jak przytłaczającą mocą dysponuje przeciwnik, lekarze nie skapitulowali. Można powiedzieć, iż zwyczajnie odrzucili taką możliwość. Nic nie przemawiało za tym, by pozostawać nieugiętym – oni jednak negowali samą koncepcję złożenia broni.

Gdyby się poddali, Historia leczenia ofiar bomby atomowej w Hiroszimie skończyłaby się pewnie po kilku stronach dotyczących początkowej porażki. Siły okupacyjne także nie wiedziały, jak ujarzmić gigantyczną bestię, którą same wypuściły na świat. Amerykanie otworzyli ABCC i zaczęli szukać jakichkolwiek wskazówek, prowadząc swoje badania, nic więcej. Napastnicy do końca bazowali na ludzkim wysiłku lekarzy z napadniętego przez nich miasta – tych, którzy przeżyli. A oni nie mogli się poddać po dwakroć, nie mogli się ugiąć po trzykroć. Odrzucali myśl o kapitulacji, mimo iż spowijał ich mrok bardziej namacalny i bardziej dojmujący niż ten, który doprowadził młodego dentystę do śmierci przez powieszenie. Nie pozwalają sobie złożyć broni od dwudziestu lat. Bestia zawsze była silniejsza, wciąż ukazywała coraz okropniejsze, mroczniejsze oblicza, ale doktor Shigetō i inni medycy mimo wszystko się nie poddali.

Nadal nie ma dowodu, który pozwalałby wierzyć, iż dobro ludzi ratujących ofiary wygrało ze złem ludzi, którzy stworzyli bombę atomową.

Każdy jednak, kto sądzi, iż ostatecznie odrodzą się na tym świecie ludzka harmonia i ludzki porządek, powinien bacznie przyglądać się trwającym od dwóch dekad zmaganiom hiroszimskich lekarzy, ich walce o wątpliwych szansach na zwycięstwo.
(listopad ’64)

[1] hibakusha (dosł. „osoba będąca ofiarą eksplozji”) – termin odnoszący się szczególnie do osób, które ucierpiały podczas ataków nuklearnych na Hiroszimę i Nagasaki.

Kenzaburō Ōe, Zapiski z Hiroszimy, PIW, 2024

Idź do oryginalnego materiału