Śnieżna zamieć zasypała cichą wieś Jasna Polana, jakby narzuciła na nią biały całun, pochłaniając wszystkie dźwięki. Po szybach okien, niczym koronkowe wzory, rozchodziły się lodowe kwiaty, a po pustych ulicach wył wiatr, niosąc ze sobą szepty dawno zapomnianych wspomnień.
Temperatura spadła do minus dwudziestu ośmiu stopni najsroższa zima od piętnastu lat w tej części województwa małopolskiego.
W półmroku małej przydrożnej karczmy Pod Dębem, zagubionej na skraju miasteczka, stał mężczyzna przy zniszczonym drewnianym barze, powoli wycierając już czyste stoły. Ostatni gość wyszedł cztery godziny temu.
Jego dłonie, poorane głębokimi zmarszczkami, zdradzały lata ciężkiej pracy ślad życia kucharza, który codziennie kroił tony ziemniaków i kilogramy mięsa.
Na niebieskim fartuchu, wyblakłym od prania, widać było platy po tysiącach potraw przyrządzonych z sercem: barszczu gotowanego według babcinej receptury przez cztery godziny, kotletów z domowego mielonego mięsa, kapuśniaku z prawdziwymi ogórkami.
Nagle rozległ się cichy dźwięk niemal szept starego mosiężnego dzwoneczka nad drzwiami, wiszącego tam już od trzydziestu lat.
I wtedy stanęli przed nim oni dwoje dzieci, drżących, przemarzniętych do szpiku kości, głodnych i przerażonych. Chłopiec około jedenastoletni w podartej, za dużej kurtce. Dziewczynka, nie starsza niż sześć lat, w cienkiej różowej bluzce, wyraźnie nieprzeznaczonej na zimę.
Ich dłonie zostawiły ślady na zaparowanej szybie, jakby widmowe odciski nędzy. Ta chwila stała się przełomowa.
Nie przypuszczał nawet, iż prosty, niemal niezauważalny gest dobroci tej mroźnęj nocy 2002 roku odbije się echem po dwudziestu latach.
**Historia Krzysztofa Kowalskiego**
Krzysztof Kowalski nigdy nie planował zostać w Jasnej Polanie dłużej niż rok. Miał dwadzieścia osiem lat i marzył, by zostać szefem kuchni w jednej z prestiżowych restauracji w Warszawie, a w idealnym świecie otworzyć własną, może na Nowym Świecie lub w Łazienkach.
Wyobrażał sobie miejsce, gdzie gra żywa muzyka, kelnerzy mówią w kilku językach, a w menu są dania z całego świata. Miał choćby wymyśloną nazwę Złota Łyżka.
Ale los, jak to często bywa, zdecydował inaczej. Po nagłej śmierci matki Krzysztof rzucił pracę pomocnika kucharza w warszawskiej restauracji Bristol i wrócił do rodzinnej wsi.
Musiał zaopiekować się czteroletnią siostrzenicą Martusią delikatną dziewczynką o złotych loczkach i niebieskich oczach, która została sierotą po aresztowaniu matki.
Długi rosły jak lawina rachunki za mieszkanie, kredyt na operację, alimenty, których domagał się ojciec dziecka. Marzenia oddalały się z każdym dniem.
Wtedy Krzysztof zatrudnił się w skromnej przydrożnej karczmie Pod Dębem jako kelner i kucharz w jednej osobie.
Właścicielka lokalu, starsza pani Weronika Nowak, o dobrym sercu, ale pustym portfelu, płaciła mu zaledwie osiemset złotych miesięcznie w tamtych czasach niewiele.
Praca nie była prestiżowa, ale uczciwa. Krzysztof wstawał o piątej rano, by na siódmą zdążyć upiec pierogi. Jego słynne pierogi z mięsem rozchodziły się jak świeże bułeczki żart, który szczególnie bawił stałych bywalców.
W miasteczku, gdzie ludzie mijali się jak jesienne li