12 lat temu Piotr Uklański miał 44 lata i otwierał w Zachęcie retrospektywę pod tytułem Czterdzieści i cztery. Zapytałem go wtedy, czy dla artysty globalnego, a może jeszcze bardziej amerykańskiego, płynącego na wysokiej fali międzynarodowej kariery, wystawa w Polsce jest ważna. „Dla mnie jest ważna, bo nie mam czasu robić wystaw, które nie są ważne” – odparł artysta.
Trzymam Uklańskiego za słowo – zakładam, iż o ile robi taką wystawę, jak przygotowane na WGW Kwiaty zła w Fundacji Galerii Foksal, to ma do powiedzenia coś ważnego. Bo przecież nie bez powodu ten ekskluzywny i zarazem precyzyjny artysta pokazuje w najbardziej wpływowej prywatnej galerii w Polsce niedobre, czy raczej, jak sugeruje tytuł, „złe” obrazy.
Od megakryzysu do hiperawangardy #4: Kalejdoskop solidarności
Uklański to trickster, po którym wolno spodziewać się wszystkiego. Może na przykład wypuścić płonącego kaskadera, aby biegał po sali wystawowej albo zebrać trzy tysiące brazylijskich żołnierzy i ustawić ich tak, by z lotu ptaka układali się w wizerunek Jana Pawła II. Na Kwiatach zła ogranicza jednak swoją operację do powierzchni płótna. Obrazów jest zaledwie kilkanaście, w większości mają kameralne formaty. Uklański przedstawia na nich martwe natury, przeważnie tytułowe kwiaty, a także owoce – czasem ukazane na tle pejzażu. Dokłada do tej kolekcji jeden portret. Prace malowane są laserunkowo, pobieżnie, wyglądają nie tyle na skończone produkty, ile wprawki albo szkice malarskich pomysłów – i to takich, które nie zapowiadają się specjalnie obiecująco.
Cóż, jeżeli ceni się Uklańskiego, to za przewrotność i błyskotliwość, a nie za malarstwo; w każdym razie nie należy on do artystów, którzy zbudowali gmach kariery na fundamencie wirtuozerskiego wywijania pędzlem. Owszem, sięgał czasem do malarstwa, ale raczej go używał niż je uprawiał. Mógł zrobić obraz z obierków ołówków albo z tłucznia po talerzach – bądź też pozwolić spływać czerwonemu lakierowi po białej powierzchni płótna tak, aby rezultat kojarzył się z color field painting, ale również ze zdeformowaną polską flagą, przedstawioną w formie ostentacyjnie luksusowego, błyszczącego artefaktu.
Uklański wchodził do świata sztuki w czasach przełomu. Po boomie na malarstwo w latach 80. akcje tego medium zaczynały właśnie spadać; wśród artystów o neoawangardowym genotypie uprawianie go było wręcz w nie najlepszym tonie. Uklański przedstawia się jako uczeń takich właśnie twórców: Marka Koniecznego, którego poznał na warszawskiej Akademii, i Zbigniewa Warpechowskiego, którego spotkał poza szkołą. Malowania martwych natur nauczyć się od nich nie mógł i nie chciał; na mistrzów wybrał artystów słynących z nieakademickiego podejścia do sztuki. Kiedy Akademia powiedziała Koniecznemu „do widzenia” – był zbyt nieortodoksyjny jak na gusta uczelni – Uklański odpuścił sobie kończenie studiów w Warszawie i postanowił spróbować szczęścia w Stanach. Opuszczał transformującą się Polskę, w której zaczynała majstrować niewidzialna ręka rynku, ale rzecz jasna nie jechał do Ameryki, żeby uciec przed kapitalizmem. Przeciwnie, uwikłanie sztuki w mechanizmy komercyjne nigdy nie było dla niego tematem do rytualnego moralizowania; rynek traktował jako partnera, z którym siada się do pokera, a także terytorium, na którym snuje się intrygi. Jaką zatem artysta uknuł tym razem?
Uklański to trickster, po którym wolno spodziewać się wszystkiego. Może na przykład wypuścić płonącego kaskadera, aby biegał po sali wystawowej albo zebrać trzy tysiące brazylijskich żołnierzy i ustawić ich tak, by z lotu ptaka układali się w wizerunek Jana Pawła II.
Kwiaty zła wygenerowane są dzięki konceptualnego mechanizmu, przypominającego prompty, jakie sufluje się algorytmom sztucznej inteligencji do generowania obrazów. Wszystkie prace na wystawie powstały na podstawie Katalogu strat wojennych, oficjalnego inwentarza dzieł sztuki zrabowanych przez nazistów w czasie II wojny światowej. Uklański rekonstruuje na płótnach wywiezione dzieła, których do dziś nie udało się namierzyć – i które być może wiszą sobie spokojnie na ścianach spadkobierców złodziei.
W towarzyszącym wystawie tekście czytamy, iż istotną inspiracją do powstania cyklu był Raport o stratach poniesionych przez Polskę w wyniku agresji i okupacji niemieckiej w czasie II wojny światowej, 1939–1945. Dokument przygotowany został w Instytucie Jana Karskiego, którym kierował wówczas znany polityk PiS, Arkadiusz Mularczyk. Opublikowano go w rocznicę wybuchu wojny, 1 września 2022, z hashtagiem „#bezprzedawNIEnia”.
W tekście kuratorskim mowa jest również o tym, iż praca nad Kwiatami zła zbiegła się w czasie z otwarciem przez Gerharda Richtera pawilonu „Birkenau” w Oświęcimiu. Cytowany jest Uklański komentujący to wydarzenie: „Ostateczny, imperialistyczny gest pod pozorem »miejsca pamięci«. Czy Polska potrzebuje abstrakcyjnych obrazów Richtera w kaplicy przypominającej kostnicę? Podczas gdy w rzeczywistości wolelibyśmy po prostu odzyskać skradzionego Rafaela”.
W Katalogu strat wojennych figuruje nasz nieodżałowany Rafael, a także inne arcydzieła, ale Uklański nie bierze na warsztat żadnego z nich. Wybiera malowidła trzeciorzędne: mieszczańskie martwe natury, pejzaże, przedstawienia kwiatów.
„Dla mnie kwestia restytucji jest utopią graniczącą z fantasmagorią” – powiada. Z premedytacją wkracza na politycznie grząski grunt dyskursu restytucji, ale raczej nie po to, by zająć wyraźne stanowisko w spolaryzowanym sporze, ale by nazbierać na tych moczarach trujących ziół do przyprawienia nimi swojego projektu.
Przed wojną mało kto miał iPhone’a, nie każdy posiadał choćby dostęp do porządnego aparatu, w związku z tym większość figurujących w Katalogu strat wojennych artefaktów nie posiada dokumentacji fotograficznej. Opisy dzieł, które nie miały wybitnej wartości muzealnej, bywają zdawkowe. W wielu wypadkach sprowadzają się do zdania w rodzaju „owoce jesieni na tle pejzażu w pochmurny dzień”. Na podstawie tak nieprecyzyjnego promptu można wygenerować co tylko dusza zapragnie, ale mamy prawo zakładać, iż gdyby udało się dokonać wiernej rekonstrukcji zrabowanych dóbr kultury, nie ujrzelibyśmy niczego nadzwyczajnego. Znaczną część łupu nazistów stanowiła sztuka pośledniego sortu. Najeźdźcy brali przecież wszystko jak leci i kradli nie tylko z muzealnych magazynów, ale również bezpośrednio ze ścian domów i mieszkań wysiedlanej i mordowanej ludności. Łupienie nie miało wyłącznie ekonomicznej natury; było również formą terroru.
Uklański nie zawraca sobie głowy spekulowaniem, jak dokładnie zaginione prace mogły wyglądać. Markuje raczej istnienie zagrabionych dzieł, paradoksalnie podkreślając w ten sposób ich nie-obecność. Z noty do wystawy dowiadujemy się, iż celem Uklańskiego „jest »przywrócenie« zrabowanych artefaktów jako widm przywołujących okrutne intencje kulturowej grabieży” – i porównuje proceder artysty do okultystycznych praktyk przywoływania zmarłych w rodzaju seansów spirytystycznych czy rytuałów voodoo.
Dyskurs reparacji i restytucji mienia zrabowanego przez okupantów jest uwikłany w polsko-polskie spory. W czasach PiS był instrumentalizowany przez władzę w mniej lub bardziej doraźnych rozgrywkach politycznych. Liberalna opozycja denuncjowała go wówczas jako wyraz antyniemieckich fobii prawicy. Logika polaryzacji sprawia, iż wszystko, co mówi druga strona, jest złe dlatego, iż właśnie ona to mówi. Teraz jednak, kiedy PiS-u (chwilowo?) u władzy nie ma, również nam, liberałom, bliższa staje się myśl, iż z tymi Niemcami rzeczywiście nie wszystko jest w porządku, bo przecież Gerhard Schroeder, bo jednak Nord Stream, bo Putinversteheren. Być może w takim razie te reparacje naprawdę nam się mimo wszystko należą? Być może warto żądać restytucji?
Uklański wbrew pozorom nie wikła się w tego typu rozważania. „Dla mnie kwestia restytucji jest utopią graniczącą z fantasmagorią” – powiada. Z premedytacją wkracza na politycznie grząski grunt dyskursu restytucji, ale raczej nie po to, by zająć wyraźne stanowisko w spolaryzowanym sporze, ale by nazbierać na tych moczarach trujących ziół do przyprawienia nimi swojego projektu. A może szuka choćby polityczno-konceptualnego alibi dla malowania konwencjonalnych obrazów sztalugowych? Zawsze może powiedzieć, iż kiedy te obrazy powstawały, był akurat na bagnach. „Restytucja to stan umysłu” – deklaruje niezawodny w dostarczaniu ironicznych bon motów artysta.
Nie ma nic lepszego niż dobre nieporozumienie. Rozmowa z Piotrem Uklańskim (fragment)
Czy jednak artystom potrzebne pozostało jakiekolwiek alibi, żeby namalować ładny obraz i go sprzedać? Malarstwo jest w rozkwicie, na scenie jest tłoczno od osób artystycznych, które profesjonalnie i za dobry pieniądz malują obrazy pasujące nad kanapę. Jednocześnie nad medium zbierają się czarne chmury. Słyszymy, iż malarstwo dało się skorumpować gustom kolekcjonerów, iż jest – niespodzianka! – co do zasady konserwatywne, salonowe, a choćby banalne. Zresztą chmury to za mocno powiedziane, w grę wchodzą raczej chmurki krytycznego dyskursu, którym rynek przesadnie się nie przejmuje. Money talks, bullshit walks. Mimo to niektóre osoby jakieś alibi na wszelki wypadek wciąż posiadają. Weźmy choćby Ewę Juszkiewicz: konceptualno-polityczne ubezpieczanie jej praktyki malarskiej ma charakter feministyczny; to alibi niezbyt mocne, ale jednak konsekwentnie przywoływane w materiałach tworzonych wokół twórczości artystki – chyba działa.
Co jednak Juszkiewicz ma wspólnego z Uklańskim i jego Kwiatami zła? Cóż, artysta zajmuje się na tej wystawie reinterpretacją malarstwa historycznego, czyli problemem, który jego młodsza koleżanka przepracowuje od lat, w którym się wyspecjalizowała, wręcz poświęciła bez reszty. Jednak ciekawszy wydaje się fakt, iż tych dwoje łączy galeria Gagosian, która kiedyś reprezentowała Uklańskiego, a teraz promuje Juszkiewicz.
W czasach, w których Uklański współpracował z Gagosianem, Łukasz Gorczyca i Łukasz Ronduda opublikowali powieść o życiu i twórczości Oskara Dawickiego W połowie puste. Później Ronduda zrealizował na motywach tej książki film Performer. Zarówno w powieści, jak i filmie występowała wzorowana na Piotrze Uklańskim postać, która w obu fabułach nosiła imię Najdroższy. Pierwowzór tego bohatera rzeczywiście był w pewnym momencie najdroższym polskim żyjącym artystą, jego prace kosztowały choćby więcej niż obrazy Wilhelma Sasnala. w tej chwili najdroższy już nie jest, rekordy cenowe bije Ewa Juszkiewicz.
Wiem, wiem – oczywiście nie jest tak, iż Gagosian trzyma specjalne miejsce dla osoby artystycznej z Polski, które wczoraj zajmował Uklański, a dziś Juszkiewicz. Dla zabawy uwierzmy jednak na chwilę w duchy (i voodoo), przyjmijmy, iż istnieje coś takiego jak Zeitgeist – i załóżmy, iż nawiedza on nowojorską galerię. I oto postkonceptualny trickster, nieprzewidywalny prowokator, biały mężczyzna po pięćdziesiątce (ups!), który lubi grać z image’m macho, chętnie pozując do zdjęć w koszuli rozpiętej bardziej niż jest to przyjęte w zasadach klasycznej elegancji, zostaje zastąpiony przez młodszą kobietę, deklarującą feministyczne zamiary, artystkę doskonale politycznie poprawną, a także doskonale przewidywalną, regularnie dostarczającą na rynek prace wykonane tak kunsztownie, jak artykuły z segmentu dóbr luksusowych. Artystka trzyma się przy tym wiernie najlepszego z formatów, jakim jest rozpięte na blejtramie płótno potraktowane olejem – chyba iż któryś z jej obrazów przeniesiony zostanie na torebkę z logiem prestiżowej marki.
Gdyby Zeitgeist przemawiał językiem roszad, opowiadałby o zwrocie konserwatywnym, który dokonał się na rynku sztuki, a także o rosnących nierównościach oraz oligarchizacji świata, której ów zwrot jest symptomem. Znamienne, iż jeszcze w zeszłym roku jako najbogatszy człowiek świata wskazywany był Bernard Arnault, który nie zbił fortuny na ropie, broni czy nowych technologiach, ale na wytwarzaniu dóbr luksusowych, torebek, strojów, zegarków i trunków uprzyjemniających życie jednego procenta – i będących atrybutami jego statusu. W portfolio magnata znajduje się między innymi firma Louis Vuitton, która wypuściła torebkę z reprodukcją obrazu Juszkiewicz; nie trzeba dodawać iż Arnault jest zapalonym kolekcjonerem sztuki. Inny francuski multimiliarder, François Pinault, który również zbiera zarówno sztukę, jak i marki z branży luxury goods, zamówił kiedyś u Uklańskiego portret. Dostał rentgen własnej czaszki z piszczelami skrzyżowanymi jak na pirackiej fladze.
Historia lubi się powtarzać, i to na różnych frontach jednocześnie; kiedy w Warszawie oglądamy Kwiaty zła, w Ukrainie wojska Putina grabią sztukę w zorganizowany sposób, zupełnie jak naziści na okupowanych terytoriach.
Czy historia zatacza koło i wracamy do czasów sprzed paroksyzmów poprzedniego stulecia: demokratyzacji, upodmiotowienia mas oraz ich społecznego awansu? Czy zastąpienie błyskotliwego, ale zadziornego i nieobliczalnego Uklańskiego artystką, która gwarantuje, iż nie sprawi galerzyście żadnej niespodzianki – to symptom czegoś poważniejszego niż przetasowania w portfolio globalnego marszanda? Wracamy do epoki cenzusów majątkowych i dyktatury finansowych elit – a także do instytucji sztuki dworsko-salonowej, której zadaniem nie jest zmienianie świata, ale utrwalanie i dekorowanie jego konstrukcji? Recenzja to nie miejsce na takie rozważania, choć przecież jej zaczerpnięty z Baudelaire’a tytuł pochodzi właśnie z XIX wieku – a więc ery, w której kapitalizm był młody i bezwstydny, a nierówności niczym nie zamaskowane.
Historia lubi się powtarzać, i to na różnych frontach jednocześnie; kiedy w Warszawie oglądamy Kwiaty zła, w Ukrainie wojska Putina grabią sztukę w zorganizowany sposób, zupełnie jak naziści na okupowanych terytoriach. Uklański z kolei trzyma się konsekwentnie pewnej artystycznej filozofii i to niezależnie, czy inscenizuje z brazylijską armią żywy obraz, czy stoi przed sztalugą i maluje kwiaty. Posługuje się strategią apriopriation – to zawsze była jego rzecz. I puka w symbole, idee i obrazy, by sprawdzić, czy uderzone nie wydadzą głuchego dźwięku zdradzającego wypełniającą je pustkę. „Jeżeli poszukiwać w tej twórczości jakiegoś wątku głównego – pisała o praktyce Uklańskiego przy okazji wystawy Czterdzieści i cztery jej kuratorka Maria Brewińska – to jest nim owa nieostra granica dzieląca pospolitość od piękna, transgresję od banału”.
Uklański to artysta świetny w tworzeniu rzeczy podejrzanych, z założenia wątpliwych. Lubi posługiwać się figurą sztuki przyjemnej dla oka, balansować na granicy wizualnego populizmu, ale te estetyzacje zawsze wydają się podejrzane – nie mniej zresztą niż krytyczne intencje autora, które mogą być przecież – trzeba się z tym liczyć! – jedynie opakowaniem, w którym towar dostarczany jest na rynek. Innymi słowy, szable, którymi zwykł fechtować Uklański – są obosieczne. Zupełnie jak aranżacja wystawy w FGF, rozegranej na dwóch piętrach galerii. Na dolnym obrazy powieszone są klasycznie, na ścianach. Na górnym zamontowano je na zainstalowanych w przestrzeni sali wspornikach rozpiętych między podłogą a sufitem. Kiedy wchodzimy na drugie piętro galerii, okazuje się, iż obrazy są odwrócone do nas „plecami”. Najpierw widzimy ich rewersy, na których, dużymi literami wypisane jest słowo „looted”, a także karykaturalnie wielka sygnatura, znak firmowy: „Piotr”. Awersy – martwe natury i pejzaże namalowane na podstawie notatek z Katalogu strat wojennych – skierowane są ku ogromnemu oknu Fundacji. „Patrzą” na rozciągającą się po drugiej stronie szklanej ściany Warszawę, z Pałacem Kultury w perspektywie. Aż żal, iż w kadrze nie mieści się MSN, ale przecież wiemy, iż tam jest.
„Polska” Piotra Uklańskiego w Muzeum Narodowym w Krakowie
Obrazów w FGF jest łącznie 14 – tyle, ile wersów liczy klasyczny sonet, forma tak lubiana przez Baudelaire’a. Francuski poeta celował w kontrastowaniu elegancji frazy z brutalnością treści. W nocie wystawowej te wiersze nazywane są „pudełkiem robaczywych czekoladek, atrakcyjnym tylko z zewnątrz”. Słodycz łakoci z bombonierki Uklańskiego – wystawa jest pięknie powieszona – też jest dyskusyjna, obrazy są barwne, ale mdłe i pachną rynkiem, a smakują restytucyjnym resentymentem. Gdzie więc jest na tej wystawie przyjemność, kategoria tak ważna dla autora słynnego projektu Joy of photography? FGF twierdzi, iż Uklański swoją – jak zwykle perwersyjną – przyjemność jednak ma i czerpie ją „z ponownego wprowadzania tych banalnych obrazów rodzajowych na współczesną scenę artystyczną, zarażając ją obciążoną historią tej pozornie wyświechtanej formy sztuki”. To rzeczywiście musi być fun: zrobić wystawę, która wygląda jak skwapliwa odpowiedź na rosnące zapotrzebowanie rynku na coraz bardziej konwencjonalne i coraz bezpieczniejsze obrazy. I jednocześnie zrobić ją tak, żeby pokazywała rynkowi obraz jego aktualnej kondycji, zachowawczych gustów, banalnych upodobań. A najlepsze jest to, iż ten bezczelny sonet, wyrecytowany w najlepszej galerii w Polsce, nie tylko uchodzi Uklańskiemu na sucho, ale może mu jeszcze przynieść godziwy zysk.