Kapliczka domkowa. Karawaka i król przebrany za mnicha

nieustanne-wedrowanie.pl 1 rok temu

Tamtego dnia od rana byliśmy w trasie. Odwiedziliśmy Lewin Kłodzki i jechaliśmy do Ziębic. Na odcinku pomiędzy Bardem a Braszowicami, w szczerym polu namierzyłam wzrokiem niewielki obiekt sakralny. Powiedziałam wtedy do Ines, iż prawdopodobnie tak właśnie wyglądała kapliczka domkowa — a może bardziej grobowa — w Cesarzowicach, gdzie znaleziono zabalsamowaną dziewczynkę w szklanej trumnie, spoczywającą w jej podziemiach…

Efektem tego stwierdzenia było natychmiastowe hamowanie. Daniel zaparkował na poboczu, wjeżdżając lekko w pole i stanowczo odmówił nam towarzyszenia w tej przygodzie. Natomiast my od razu opuściłyśmy auto i ruszyłyśmy do kapliczki.

Na polu w Braszowicach

Z wrażenia zapomniałam chustki pod szyję, dlatego wiatr porządnie mnie tarmosił. Podobnie było z Ines, która nie zabrała ze sobą szalika. Strasznie tam wiało mrozem i zmarzłyśmy niemożliwie mocno. Kapliczka domkowa stała w samym środku zaoranego pola i nie prowadziła do niej żadna droga, jednak od pierwszego spojrzenia widziałam, iż nie od początku tak było. Podobne obiekty zawsze tak lokalizowano, aby był do nich dostęp. W tym konkretnym przypadku polniak musiał zostać zaorany. Nie wiedziałam jednak kiedy to się stało i którędy dokładnie biegł. Nic wówczas jeszcze nie wiedziałam o tym zabytku…

Wybrałyśmy najkrótszy odcinek trasy po roli do celu, a kiedy biegłyśmy do kapliczki, ziemia kleiła się nam do butów. Tonęłyśmy w mokrej nawierzchni, a obuwie nasze stało się straszliwie ciężkie. Do tego wszystkiego wiatr całkiem na poważnie chciał pourywać nam głowy. Daniel, który został w samochodzie, wszystko to przewidział i tylko obserwował nas z daleka, siedząc w ciepłym aucie i słuchając przyjemniej muzyki. Nie zazdrościłam mu jednak wcale, ponieważ wypatrzyłam ten obiekt i niemal natychmiast było mi dane go dotknąć. Nie zamieniłaby się z nikim na nic lepszego od bycia w tym miejscu, na środku pola, smagana mroźnym wiatrem i tonąca w mokrej ziemi. Kto ma uszy, niechaj słucha…

Kapliczka domkowa

Obiekt tej przykuł moją uwagę głównie dlatego, iż uznałam, iż doskonale wizualizuje nieistniejący już dziś grobowiec w polu za Cesarzowicami niedaleko Środy Śląskiej, gdzie znaleziono szlachetnie urodzoną dziewczynkę, pochowaną w szklanej trumnie. Tropienie tej legendy, która ostatecznie okazała się prawdziwą historią, zajęło mi naprawdę kawał czasu. Efekty mojego śledztwa ostatecznie zawiodły mnie na miejsce akcji tamtych wydarzeń i wszystko to opisałam w mojej książce o Rycerzach, śmiertelnych intrygach i bajecznych majątkach. Brakowało mi jedynie zobrazowania tej budowli, stojącej ongiś pośród pół. Dlatego, gdy zobaczyłam pod Braszowicach ten obiekt, dosłownie oniemiałam. Pomyślałam, iż tak to właśnie musiało wyglądać w Cesarzowicach!

Historię o dziewczynce w szklanej trumnie i jeszcze więcej opowiadań Nieustannego Wędrowania znajdziecie w tej publikacji (patrz poniżej).

Mała architektura sakralna

Kiedy obie z Ines znalazłyśmy się u celu, najsampierw zrobiłyśmy fotografie. Kapliczkę domkową z wszech stron otaczało zaorane pole, a tuż przy niej leżał kawałek blachy pochodzącej z dachu.

Niskie drewniane drzwiczki wyposażone zostały w kratę, przez którą mogłam zajrzeć do środka. Wnętrze nie było ciemne, ponieważ wpadało do niego przez małe okienka światło dzienne. Budowlę tę zastałyśmy w nieciekawym stanie. Widoczne pęknięcia na wszystkich ze ścian i brak solidnego nakrycia dachu wyglądały słabo. Kiedy Ines robiła archiwum fotograficzne, ja bardzo chciałam zobaczyć, jak kapliczka domkowa wygląda w środku.

Pochyliłam się do tej kraty i luknęłam przez nią. Emocje zaczęły brać nade mną górę. Wyjęłam aparat fotograficzny i przyłożyłam do okienka. Bardzo chciałam zrobić zdjęcia wnętrza.

Prawdziwie już połknęłam bakcyla i byłam maksymalnie skupiona na swojej pracy. Ciekawość zawładnęła mną bez reszty. Moim celem było zabrać stamtąd jak najwięcej, a Ines miała z tego niezły ubaw, co widać na fotografii powyżej. Ja jednak — niczego jeszcze nie podejrzewając — działałam! Pierwsze zdjęcie wnętrza zrobiłam zza kraty…

Ines powiedziała w tamtej chwili do mnie, iż mrozi ją na samą myśl, żeby tam zajrzeć, i wtedy poczułam, jak drewniane drzwiczki drgnęły pod naciskiem opartych na nich moich dłoni z aparatem. Pchnęłam je lekko i kapliczka domkowa sama zaprosiła mnie do środka.

Nie sprawdzałam na początku, czy jest otwarta, ponieważ szczerze w to nie wierzyłam. Ten błąd popełniałam już niejeden raz podczas moich wojaży i poświęciłam choćby temu zagadnieniu cały wpis blogowy — Kapliczka dolnośląska. Za zamkniętymi drzwiami wiele się dzieje. Polecam ten tekst zainteresowanym tematem, ponieważ zebrałam w nim prawdziwie zajmujące wątki. Opowiadam tam o tym, iż warto nacisnąć na klamkę, choćby o ile początkowo wydaje nam się, iż to nie ma sensu.

Echo przeszłości

W pomieszczeniu tym nie było zbyt dużo miejsca. Leżały w nim blachy, które pospadały z dachu. W centralnym punkcie znajdowała się murowana półka, na której kiedyś stały obrazy Matki Boskiej. Wiem to, ponieważ odrobiłam lekcje w internecie. Pomimo iż straszliwie było tam ciasno, zmieściłyśmy się tam obie i zamknęłyśmy za sobą drzwi. Najpierw jednak sprawdzałam, czy nie zapadnę się tam pod ziemię. Każdy krok był poprzedzony solidnym stukaniem butem w podłogę.

Od razu zrobiło się ciszej i spokojniej. Zdjęłam kaptur w głowy i zaczęłam przyglądać się temu wnętrzu. Po chwili powiedziałam coś do Ines i usłyszałam echo. Całkiem mnie zamurowało z wrażenia, ponieważ dźwięk ten wydał mi się nieproporcjonalny do wielkości kapliczki. Spojrzałam na córkę i powtórzyłam głośno wcześniejsze słowa, żeby upewnić się, iż to nie było jedynie wrażenie. Echo jednak było jeszcze głośniejsze. Wydobywało się spod podłogi…

Kapliczka w Braszowicach. Wnętrze
Wnętrze kapliczki w Braszowicach

Kaplica domkowa przed Braszowicami

Warto w tym miejscu zamieścić definicję podobnego obiektu sakralnego. Kapliczki dolnośląskie są bowiem stałym elementem krajobrazu na tej pięknej ziemi i choć często spotykam je zadbane, to zdarza mi się również trafić na taki zabytek, jak wspominana w tym materiale kaplica domkowa przed Braszowicami.

Według słownika PWN „kapliczka domkowa to mała kaplica. Mały domek z figurą świętego lub obrazem wewnątrz, stawiany przy drogach lub zawieszany na drzewach”.

Kiedy zebrałyśmy na miejscu archiwum fotograficzne, Daniel wysłał do nas wiadomość o tym, iż światło nam się kończy, a mamy jeszcze zdjęcia w Ziębicach. Faktycznie zrobiło się bardzo późno i czas było nam wracać. Wyszłyśmy z kapliczki i starannie zamknęłyśmy za sobą drzwi. Biegłyśmy do auta przez pole, a ziemia odrywała się od naszych butów i latała w powietrzu. To była bardzo szybka eksploracja.

Zajmujące komentarze

Reszta tamtego dnia minęła nam w drodze. Zbieraliśmy materiały do kolejnej naszej publikacji papierowej i temat namierzonej wcześniej kaplicy wyciszył się do czasu, kiedy zrobiłam o tym post na naszej stronie na Facebooku. Wówczas to pod zdjęciem zabytku zaczęły pojawiać się interesujące komentarze:

Na początku lat siedemdziesiątych, w lecie pod tą kapliczkę podjechał ktoś samochodem na zachodnioniemieckiej rejestracji (wówczas biegła przy niej polna droga) i coś z tej kapliczki wynosił. Widzieli to ludzie pracujący w polu. Na drugi dzień wraz z kuzynami poszliśmy tam i zobaczyliśmy, iż kamienna płyta z podłogi została podniesiona i pękła na pół (wydaje mi się, iż miała jakieś 80/50 cm), a w miejscu, gdzie się znajdowała, została dziura w ziemi o głębokości może 60 – 70 cm o zaokrąglonym dnie. Był tam ukryty jakiś depozyt. Żadnych podziemi widać nie było”.

„Nie wiem, jak teraz wygląda jej wnętrze, ale w latach 60/70 był tam taki mały ołtarzyk i składaliśmy na nim polne kwiaty. Ktoś opowiadał, iż z podłogi odsłonięto 4 zespolone płyty, a na miejscu zastano tylko łopatę. Nie wiem, ile jest w tym prawdy”.

„Gdzieś czytałam, iż to prawdopodobnie kapliczka ofiar cholery po wojnie trzydziestoletniej”.

Podobno dawno temu ktoś dokonał zabójstwa i jako pokutę wybudował tę kapliczkę. Gdy ktoś próbował w nią ingerować, na przykład ukradł krzyżyk albo figurę, to spotykało go coś złego. Natomiast każdego, kto dbał o nią, kapliczka wynagradzała. Tak słyszeliśmy„.

To właśnie te wpisy pod zdjęciem tego zabytkowego obiektu sprawiły, iż zaczęłam drążyć temat. W sieci znalazłam jeszcze inne wypowiedzi, jednak te, które tutaj zacytowałam, są moim zdaniem najciekawsze, ponieważ wyjaśniają, skąd wzięło się głośne echo w takim małym wnętrzu.

Karawaka

Pamiętam, iż moją uwagę na tym polu przed Braszowicami przykuła karawaka na szczycie kaplicy. Ten rodzaj krzyża z dwoma ramionami, z których górne jest krótsze, nazywa się karawaką albo bardziej po naszemu — krzyżem morowym lub cholerycznym. Symbol ten nazwę otrzymał z powodu swojego pochodzenia, był bowiem najsampierw bardzo popularny w Hiszpanii, a konkretnie w mieście Caravaca. Stanowił on swego rodzaju amulet ochronny przeciwko wszelkiego rodzaju nieszczęściom z naciskiem na epidemie. Z czasem jego cenne adekwatności uznano w innych częściach świata. W Polsce na przykład znany był i używany od końca XVIII wieku

Karawaka chroniła nie tylko przed zarazą, ale również działała przeciw nieszczęśliwym wypadkom, nagłą niespodziewaną śmiercią, kradzieżami, śmiercionośnymi piorunami i klątwami. W naszym kraju jednak ten specyficzny krzyż dwuramienny miał za zadanie głównie zabezpieczać przed epidemią. Symbol ten, zwieńczający małą polną kaplicę, wiele opowiadał o historii tego miejsca, a więc moim zdaniem bardzo możliwe jest, iż rzeczywiście ten niewielki obiekt sakralny pod Braszowicami wzniesiony został między innymi w związku z zarazą, która nękała w przeszłości tę okolicę. Jednak to jeszcze nie jest wszystko. Posłuchajcie…

Potyczka pod Braszowicami

To nie była bitwa, a jedynie potyczka, jednak wątek ten historyczny jest zacny! 26 lutego A.D 1741 roku na tym kapliczkowym polu wydarzyło się zajmujące starcie pomiędzy Prusakami a Austriakami, które prawdziwie mogło zmienić losu kontynentu europejskiego. Król Fryderyk zwany Wielkim, przebywał w Ząbkowicach Śląskich i tamtego dnia wyruszył w teren celem inspekcji swoich posterunków w Bardzie i Srebrnej Górze. Towarzyszył mu w tej drodze szwadron dragonów. Kiedy monarcha przybył do Barda, otrzymał meldunek o nadciągającym sporym oddziale huzarów austriackich, którzy to kierują się w stronę Braszowic. Król Fryderyk wraz z oddziałem żołnierzy z bardzkiego posterunku w sile około setki dusz natychmiast ruszył w kierunku Ząbkowic. Gdy znalazł się pod Braszowicami, został zaatakowany przez wojsko austriackie. Jego zbrojni wpadli w panikę i choć początkowo bronili się, to niedługo potem rozbiegli w popłochu po okolicy, ale i tak większość z nich została wyłapana przez wroga.

Fryderyk Wielki znalazł się w patowej sytuacji

Droga do Ząbkowic Śląskich została odcięta i król nie mógł przedostać się do stacjonujących tam swoich oddziałów. Jego życie zawisło na włosku i jedyne co władca pruski mógł wówczas zrobić, to ratować się ucieczką do Kamieńca Ząbkowickiego. Kiedy dotarł tam, schronił się w klasztorze cystersów, gdzie ówczesny opat przebrał go za mnicha. Wojsko austriackie zrewidowało wprawdzie opactwo, jednak nikomu nie przyszło do głowy przyglądać się zakonnikom, dlatego też Fryderyk uszedł z życiem.

Natomiast inna wersja tego wydarzenia mówi, iż Austriacy w ogóle nie przeszukiwali klasztoru, ponieważ wystarczyło im zapewnienie braci zakonnych, iż nie przechodził tamtędy żaden oddział pruski.

Ciekawostkami w tej historii są następstwa tych okoliczności. Po tym wydarzeniu król Fryderyk postanowił oficjalnie, iż w razie, gdyby dostał się on do niewoli, Prusy mają przez cały czas kontynuować działania wojenne i nie zważać na zaistniałe okoliczności. Zabronił też podejmować kroków mających na celu jego uwolnienie, o ile miałby one zaszkodzić tej sprawie.

Druga ciekawostka dotyczy klasztoru cystersów w Ząbkowicach Śląskich. Ówczesny opat Tobias Stusche bardzo liczył na wdzięczność monarchy po tym, jak otrzymał on od niego pomoc. Niestety jednak mocno się zawiódł, ponieważ Fryderyk Wielki gwałtownie o tym zapomniał i pomimo wszystko nałożył na opactwo kolejne, dużo wyższe podatki.

Trudno dziś powiedzieć, co stałoby się, gdyby wówczas król Prus został złapany przez Austriaków, ale bardzo prawdopodobne jest, iż losy Śląska potoczyłby się zupełnie inaczej. Każdy wielki wódz, który prowadził swoją armię do boju, aby zrealizowała ona jego marzenia, miał w swoim życiu taki incydent, który o włos dzielił go od porażki. Fryderyk Wielki umknął jednak z Braszowic, a potem osiągnął swoje wielkie cele tak, jak zaplanował. Taką właśnie historię, której wcale się nie spodziewałam na tym szlaku, znalazłam na tym kapliczkowym polu…

Więcej podobnych opowieści znajdziecie w mojej książce (link do niej poniżej). Polecam do wglądu!


Idź do oryginalnego materiału