26 października, wieczór, restauracja Dworek przy Krakowskiej 12, Warszawa
Nie mogę już żyć w kłamstwie wyznała Walentyna przy naszym kolacji.
Co ty, oszalałaś? Ile to kosztuje? odrzekłam, ledwie łapiąc menu, gdy zobaczyłam ceny deserów.
Walentyna machnęła ręką, poprawiła szalik wokół szyi i uśmiechnęła się tym typowym uśmiechem, którym zawsze przyjmuje nieoczekiwanych gości, gdy w domu panuje bałagan.
Daj spokój, Lidia. Raz w roku można pozwolić sobie na mały luksus jej głos lekko drżał, choć starała się udawać beztroskę. Kelner! Dwa tiramisu i dwie kawy americano, proszę.
Kelner młody chłopak z włosami ściętymi do tyłu skinął głową i zniknął cichym krokiem, jak cień. Patrzyłam mu wstydliwym wzrokiem, po czym znów skupiłam się na przyjaciółce.
Walento, jesteś na emeryturze. Skąd masz na to pieniądze? Mogłyśmy usiąść w zwykłej kawiarni, po co to miejsce? rozejrzałam się po sali, pełnej marmuru, kryształowego szkła i białych obrusów. choćby powietrze tu pachniało drogo, z nutą obcych perfum i świeżych kwiatów w wysokich wazonach.
Bo tego potrzebuję. Tylko tu, dziś Walentyna ścisnęła serwetkę tak mocno, iż jej palce zbielły. Zawsze dbała o ręce, smarując je kremem wieczorem i nosząc rękawiczki zimą. Pamiętam, jak jako dziewczyny marzyłyśmy o pięknych dłoniach niczym artystek. Walentyna miała zadbane paznokcie w delikatnym różowym odcieniu, ale teraz drżały.
Walento, co się stało? zniżyłam głos, nachylając się nad stołem. Czy jesteś chora? Natychmiast wpadły mi na myśl najgorsze diagnozy nowotwór, cukrzyca, choroba serca. W ich wieku można się rozchorować. Sąsiadka Natasza zmarła w zeszłym miesiącu, nie wydawało się, iż jest chora.
Nie. To nie wiem Walentyna zdjąła okulary, przetarła je końcówką szalika i założyła z powrotem. Jej oczy były czerwone, wyraźnie płakała niedawno. Po prostu jestem zmęczona, Lidio. Tak zmęczona
Kelner przyniósł kawy i ciasta. Tiramisu wyglądało jak dzieło sztuki, posypane kakao i ozdobione listkiem mięty. Chwyciłam łyżeczkę automatycznie, ale nie zamierzałam jeść, tylko kręciłam nią w palcach.
Z czego jesteś zmęczona? Z życia? My też jesteśmy zmęczone. Emerytura ledwo starcza, ceny rosną, dzieci dzwonią raz w miesiącu, wnuki przyjeżdżają tylko na urodziny. Nie jesteś w tym sama.
Nie Walentyna pokręciła głową, a jej włosy wydawały się przygasłe, mimo iż zawsze chodziła do dobrego fryzjera. Jestem zmęczona kłamać. Rozumiesz? Każdego dnia, każdej minuty. Kłamać dzieciom, tobie, sąsiadom, sobie samej.
Odłożyłam łyżeczkę. Serce zabiło mi niepokojąco, jakby się zaplątało pod żebrami.
Jakie kłamstwo, Walento? O co chodzi?
Walentyna odwróciła się w krześle, zamknęła oczy. Na powiekach drżały sztucznie podkreślone rzęsy. Mimo sześćdziesięciu ośmiu lat wciąż zachowała sylwetkę, której zazdrościłam. Moja figura dawno już rozmyła się, a Walentyna wciąż była smukła i delikatna.
Gencie już nie ma wyszeptała cicho i otworzyła oczy. Nie ma go już półtora roku.
Tiramisu wydało mi się nagle zbyt słodkie, choć nie spróbowałam go. W gardle osuszyło się.
Jak to nie ma? Tylko w zeszłym tygodniu mówiłaś, iż wyjeżdża na ryby z Panem Kowalskim.
Zmarł. Zawał. Na wsi, gdy kopał grządki. Znalazłam go wieczorem, leżał twarzą w ziemię, trzymał jeszcze łopatę w ręku. jej głos brzmiał spokojnie, jakby opowiadała historię kogoś innego.
Dreszcze przeszły mi po plecach. Otworzyłam usta, ale słowa ugrzęzły w gardle.
Wezwałam pogotowie kontynuowała, ręce drżały jeszcze mocniej. Przyjechali, potwierdzili. Potem pogrzeb. Pochowałam go na cmentarzu przy ulicy Trockiej, tam, gdzie jego rodzice.
Dlaczego nie powiedziałaś nikomu? Spotykamy się co tydzień! zawołałam. Mogłabym pomóc, wesprzeć
Nie wiem w końcu wzięła łyżeczkę, nabrała tiramisu, przyłożyła do ust, ale nie zjadła, położyła z powrotem. Najpierw chciałam powiedzieć, ale potem zadzwoniła Świta z Petersburga, pytała o tatę, żebym przekazała pozdrowienia. Nie mogłam. Powiedziałam, iż wszystko w porządku, iż tata kręci się w garażu. A ja stoję przy oknie, patrzę na cmentarz, który widać z balkonu, i zaczynam kłamać.
Boże, Walentyno
Potem było łatwiej uśmiechnęła się krzywo, nieco bezradnie. Kłamać jest proste. Najważniejsze, iż zaczęłaś. Świta pytała o ojca, mówiłam, iż jeździ na ryby, naprawia samochody, gra w domino z kumplami. Sergiusz z Moskwy przyjechał na moje urodziny w marcu, też pytał o ojca. Powiedziałam, iż jest chory, leży, nie może wstać. Sergiusz choćby nie chciał wchodzić, bał się zarazić.
Nie mogłam uwierzyć. Genek czyli Gennadiy Iwanowicz, przyjaciel z liceum, przyjaciel Michała od lat byliśmy blisko, gościliśmy się nawzajem, świętowaliśmy razem. A teraz go nie było, a ja o tym nie wiedziałam.
Dlaczego nie powiedziałaś Misiowi? zapytałam, głos zdradzał drżenie.
Bo Misa od razu zadzwoniłby do Sergiusza albo do Świty. Rozpadłoby się wszystko.
Po co to wszystko? chwyciłam Walentynę za rękę. Była lodowata, jak lód. Czy oszalałaś?
Chyba tak odsunęła rękę pod blat. Wiesz, Lidio, kiedy go pochowałam, nagle w mieszkaniu zrobiło się tak cicho. Wpadłam do pokoju, buty stoją przy drzwiach, kurtka na wieszaku. Usiadłam na kanapie i poczułam strach. Nie od tego, iż nie żyje, ale od tego, co mam robić dalej.
Wspominałam, jak poznałyśmy się na studiach. Walentyna wtedy spotykała przystojnego faceta, a po miesiącu przyszedł Genek na bal, niski, w okularach, miły. Nie zamierzała go poślubić, ale on ją zalecał, przynosił kwiaty, wiersze. Zakochała się niepostrzeżenie.
Miałaśmy razem czterdzieści sześć lat łzy napłynęły jej do oczu, choć starała się je powstrzymać. Nie umiem bez niego żyć. Rano włączam czajnik, nalewam dwie herbaty, a potem wypijam jedną, patrzę w telewizor, chcę coś powiedzieć, ale nikogo nie ma. W nocy budzę się, wyciągam rękę, a łóżko jest puste.
Walento, kochana
Nie, nie płacz. Nie współczuj mi. To moja wina. Musiałam powiedzieć od razu, a się wystraszyłam. Myślałam, iż jeżeli będę kłamać, on wciąż żyje w garażu, na rybach, z przyjaciółmi. A kiedy powiem prawdę, to koniec. Muszę go zaakceptować, choćby to był koniec.
Wstałam, podeszłam i objęłam ją mocno. Walentyna drżała, a kelner w kącie przeskakiwał z nogi na nogę, nie wiedząc, czy ma się wtrącać.
Dlatego cię tu przyprowadziłam wyciągnęła chusteczkę, wytarła oczy. Chciałam powiedzieć w miejscu, które wygląda przyzwoicie, żebyś nie krzyczała, nie gniewała się. Genek kochał piękno, pamiętasz? Zawsze mówił, iż życie jest trudne, ale trzeba je ozdabiać.
Pamiętam odkurzyłam łzy rękawem bluzki. Co piątek przynosił ci kwiaty.
Tak, teraz kupuję je sama. Idę do kwiaciarni przy dworcu, biorę chryzantemy, wstawiam w wazon, mówię pod nosem dziękuję. Sąsiadka z dołu pewnie myśli, iż zwariowałam.
Cisza. Kawa wystygła, tiramisu rozmiękło. Za oknem zapadał zmrok, latarnie rozbłyskiwały. Ludzie pędzili po swoich sprawach, ktoś się śmiał, ktoś rozmawiał przez telefon. Życie toczyło się dalej, a w tej sali przy oknie kruszył się czyjś mały, wymyślony świat.
Co teraz zamierzasz zrobić? zapytałam.
Nie wiem. Chciałam się z tobą podzielić. Dzwonić do dzieci jest straszne. Wyobrażasz sobie ich reakcję? Świta pewnie będzie mi za tobą żywiła urazę przez całe życie. Kochała mojego tatę, a ja przez półtora roku ją okłamywałam.
Będzie zła przytaknęłam. Ale potem wybaczy. Dzieci wybaczają. Kiedyś.
A ty? Czy wybaczysz?
Zastanowiłam się. Było to bolesne, ale przecież my też nie zawsze byłyśmy szczere. Czy nie ukrywałam przed Walentyną, iż Michał czasem pił, a ja go broniłam? Czy nie kłamałam, iż siniak to upadek, a nie ręka przyjaciela? Każdy żyje w kłamstwie, niektórzy mają małe, inni duże.
Wybaczam odpowiedziałam. Już wybaczyłam. Szkoda, iż sama musiałaś z tym walczyć. Gdybyś zadzwoniła, przyjechałabym.
Wiem. Ale nie mogłam. Gdy tylko podnosiłam słuchawkę, słowa uciekały. Łatwiej wymyślać historie o Genku niż mówić prawdę.
Walentyna wzięła ostatnią kawę, zmarszczyła brwi. Zimno już.
Zamówiłyśmy jeszcze jedną, ale Walentyna odmówiła. Muszę iść do domu, muszę wziąć leki na ciśnienie. Wyszła z portfelem, a ja próbowałam jej zapłacić, ale odrzekła: Zaprosiłam, ja płacę. Genek zostawił małą polisę na tyle, by pokryć te ciastka i kwiaty w piątki.
Wyszłyśmy na ulicę. Październikowy wiatr wiał w nasze płaszcze, wsuwał się pod kołnierzyki. Walentyna drżała, wciągnęła zapach ulicy.
Dziękuję, iż mnie wysłuchałaś. Teraz przynajmniej jednemu człowiekowi powiedziałam prawdę. Może będzie lżej.
Będzie obiecałam, choć nie była pewna. A dzieciom kiedy powiesz?
Wkrótce. Sergiusz przyjedzie w weekend, wtedy wszystko wyjaśnię. Zadzwonię też do Świty, niech przyjedzie. Razem będzie łatwiej.
Chcesz, żebym przyszła ze wsparciem? zapytała Walentyna.
Nie, musisz to zrobić sama. Ale bądź ze mną później, gdy będą już w domu. Zapraszam na herbatę, albo po prostu milczmy razem. Nie chcę być już samotna.
Objęłam ją mocno. Stałyśmy jak dwie starsze kobiety, które kiedyś trzymały się za ręce, kiedy świat wydawał się przyjazny, a problemy małe.
Obiecuję, przyjdę. I Michała też przyprowadzę, niech pożegna się z Genkiem przy grobie.
Dobrze Walentyna odsunęła się, wytarła łzy. Idę już, już mi zmarzło.
Zniknęła ku przystankowi, mała, krucha postać w szarej kurtce. Patrzyłam, jak odchodzi, i myślałam, jak kruche jest ludzkie życie, jak łatwo się łamie, jak trudno potem złożyć te kawałki.
Kilka dni później Walentyna zadzwoniła. Jej głos był chrypliwy, zmęczony.
Powiedziałam krótko.
Jak się mają? zapytałam.
Świta płakała trzy godziny. Sergiusz milczał, tylko pięściW końcu poczułam, iż mogę iść dalej, z sercem lekkim i spokojnym, choć przeszłość wciąż szepcze w tle.














