Kiedy urodziłam Kasię, miałam dwadzieścia lat. Byłam jeszcze dziewczyną. Naiwną, ale szaleńczo zakochaną w jej ojcu. Odszedł ode mnie, gdy córka nie miała choćby roku. Po prostu spakował się i zniknął. Powiedział, iż nie jest gotowy, iż życie dopiero się zaczyna. Zostałam sama, bez wsparcia, bez rodziców — mama zmarła wcześnie, a ojciec porzucił nas jeszcze w dzieciństwie.
Pracowałam na dwóch etatach, mieszkałam w kawalerce, a Kasia ciągle chorowała. Biegałam z nią po lekarzach, stałam w kolejkach, czasem zasypiałam na ławce w przychodni. Nie miałam czasu dla siebie. Żyłam tylko nią. Kupić sobie sukienkę — znaczyło nie kupić Kasi lekarstw. Pójść na randkę — znaczyło zostawić ją z kimś, a nie ufałam nikomu.
Kasia rosła na dobrą dziewczynę. W szkole była prymuską. Ciągnęłam korepetytorów, kursy, zajęcia dodatkowe. Płakałam nocami, gdy coś jej nie wychodziło. Cieszyłam się bardziej niż ona, gdy dostała się na medycynę — na państwową uczelnię.
A potem wszystko zaczęło się zmieniać.
Na drugim roku pojawił się u niej chłopak — Marek. Starszy o dziesięć lat, po rozwodzie, z dzieckiem. Byłam w szoku.
— Kasiu, jesteś pewna? On nie jest dla ciebie.
— Nie wtrącaj się w moje życie! Już nie jestem dzieckiem! — krzyknęła wtedy.
Z każdym miesiącem oddalała się coraz bardziej. Marka idealizowała. On zawsze miał „winy innych”. Była żona — wredna. Praca — niesprawiedliwa. Ludzie — zazdrośni. A ja — zła matka, która całe życie ją kontrolowała. Tak, on jej to wmawiał.
Starałam się milczeć. Ale pewnego dnia nie wytrzymałam — odważyłam się powiedzieć:
— On cię wykorzystuje. To nie jest miłość.
— Zazdrościsz mi! Nigdy nie miałaś takiego mężczyzny, więc się wściekasz!
Zabolało.
Rok później oznajmiła: biorą ślub. I wyprowadza się do niego.
Pomogłam jej spakować rzeczy, kupiłam kołdrę, naczynia. A gdy się żegnałyśmy, Kasia choćby mnie nie przytuliła.
— Nie udawaj, iż ci ciężko. Zawsze chciałaś, żebym odeszła — szepnęła.
I wyszła.
Po ślubie widywałam ją rzadko. Dzwoniłam pierwsza. Pisałam. Ale odpowiedzi stawały się krótsze. A potem zablokowała mój numer.
Od znajomej dowiedziałam się, iż Marek ją ostatecznie przekonał — iż jestem toksyczna, iż zniszczyłam jej dzieciństwo. Że przez mnie nie umie żyć.
Minęły dwa lata. Spotkałam ją przypadkiem w supermarkecie. Była z mężem. Zmęczona, opuszczone oczy, spięta.
— Kasiu, córeczko… — podeszłam.
— Nie podchodź do mnie — syknęła. — Już nie jesteś moją matką.
I odeszła.
Stałam między półkami z kaszami i czułam, jak całe moje ciało drży. Jak wszystkie te noce, gorączki, szpitale, łzy, praca, niedojedzone obiady — rozpływają się w powietrzu. Jak wyrwano mnie z jej życia, jak niepotrzebną kartkę z zeszytu.
Nie wiem, czy wróci. Czy przypomni sobie, jak siedziałam przy jej łóżku, gdy była chora. Jak nie jadłam, żeby kupić jej książkę. Jak rezygnowałam ze wszystkiego, by miała przyszłość.
Wiem tylko jedno: jestem jej matką. I choćby jeżeli ona to odrzuca — prawda się nie zmieni. I tak będę kochać. choćby stamtąd, gdzie już nie boli.