Wyszłam za mąż z miłości, nie z przypadku. Miałam trochę ponad 20 lat, gdy powiedziałam „tak”. Znaliśmy się z Igorem z pracy — ja pracowałam na kasie, on jako kierownik w supermarkecie. Miłość od pierwszego wejrzenia, kwiaty, czułość, adoracja.
Od początku ustaliliśmy, iż dzielimy się wydatkami po równo: rachunki, zakupy, paliwo. Co zostaje — każdy dla siebie. choćby mieliśmy wspólną skarbonkę na wakacje. Brzmiało sprawiedliwie, prawda?
Do czasu, aż Igor zmienił pracę i zaczął zarabiać dwa, a może i trzy razy więcej ode mnie. I wtedy się zaczęło: pretensje, fochy, ale do większego wkładu w budżet? O nie! „Zmień pracę, jak ci nie pasuje” – usłyszałam.
A ja tylko zauważyłam, iż skoro płacimy po równo za jedzenie, to może warto uwzględnić, iż on je pięć razy więcej niż ja. On wcina całe pizze, mięso, ryby, winka… a ja? Makaron, pierś z kurczaka i trochę warzyw.
W końcu na zakupach każdy wziął swoją koszyczek. Igor załadował go rarytasami, ja — podstawą do obiadu. Przy kasie każdy zapłacił za siebie. W domu zrobiłam obiad dla siebie i tyle.
— A gdzie mój obiad? — zapytał z niedowierzaniem.
— A ja już jadłam, kochanie. Gotuję tylko z tego, co kupiłam. Ciebie to nie dotyczy.
Obrażony poszedł gotować swoją cielęcinę z sałatką z kapusty i pomidorów (serio, kto to jada?). A ja patrzyłam, jak ją później popija winem, krzywiąc się z każdym kęsem.
Po tygodniu miał dość i przyszedł z pytaniem:
— Julka, po co mi żona, która nie gotuje?
A ja mu na to:
— A po co mi mąż, który nie szanuje swojej żony?
Bo gdyby szanował, to uznałby, iż wkład w dom powinien być proporcjonalny. A tak? Ja jem makaron, ty steki — i jeszcze mam ci je gotować z połowy mojej wypłaty?
Od dziś — każdy kupuje i gotuje dla siebie. Opłaty dzielimy, ale kuchnia? Rozdzielność majątkowo-obiadowa.
A Igor? W szoku.
A ja? W końcu z poczuciem godności i… apetytu na więcej (szacunku).
A wy? Gotowałybyście dalej, czy też byście postawiły granicę?