Jezioro jak jezioro – myślałam. Co może być aż tak interesującego w kolejnym? Jednak skoro wszyscy wracają zachwyceni, to może coś jest na rzeczy. A mowa o Jeziorze Inle, jednej z największych atrakcji Birmy. Atrakcją śmiało można je już nazwać, bo pewne elementy wpisują się w dobrze zorganizowany spektakl dla turysty. Nie wszystkie, niemniej trzeba być na to przygotowanym. Jak zatem wygląda taka wycieczka po Jeziorze Inle? Jezioro Inle to drugie co do wielkości jezioro w tym kraju. Położone jest na wysokości prawie 900 m n.p.m. wśród Wzgórz Shan. Z Mandalaj trzeba pokonać ponad 300 km, a droga nie jest łatwa. Wjazd na górę może wywołać zawroty głowy i mocne kołatanie serca. Wąska droga, przepaście i ciągłe serpentyny, kierowcy jednak zdają się znać ten teren jak własną kieszeń. Z Mandalaj podróżujemy małymi busikiem, który w miarę zgrabnie wchodzi w zakręty, w drodze powrotnej jednak siedzimy już w dużym autobusie, który przy takich manewrach musi się odpowiedni ustawić, by nie stoczyć się w dół. Brawa dla kierowcy, to po prostu mistrzostwo! Tym bardziej po ciemku:) Przed wyjazdem oczywiście Internet przeszukany, wskazówki zanotowane. Rady tych, którzy w tym miejscu swoją stopę już postawili warto rozważyć, a w tym przypadku oznacza to pobudkę skoro świt, dosłownie, by jak najwcześniej wypłynąć na jezioro, raz – by móc podziwiać wschód słońca, dwa – by uchwycić moment, kiedy to prawdziwi rybacy wypływają na połów. No dobrze, wczesna pobudka na wyjazdach nie jest dla mnie problem, więc ów wariant można wziąć pod rozwagę. Tylko teraz jak to zorganizować? Skąd wziąć takiego przewodnika, tzn. żeby nie był przewodnikiem, a najlepiej lokalnym rybakiem, chcącym pokazać nam najciekawsze zakątki? Podobno jakiś czas temu można było taki interes ubić, teraz niemniej jest to prawie niemożliwe, no dobrze, może nie niemożliwe, a po prostu trudne. choćby wycieczka uzgodniona poza agencją czy hotelem i tak wpisuje się w standard tego, co oferują oficjalni organizatorzy. Dlatego też wczesne wstawanie odpuszczamy i wycieczkę wykupujemy w naszym małym hoteliku. Cena wydaje się być przyzwoita, startujemy o 8:30, powrót o 17:00. Wsiadamy do jednej z tradycyjnych wąskorufowych łódek, która pomieści maksymalnie 5 osób. Cena za całodniowej wycieczkę to 40 000 kyatów za łódkę, co daje ok. 100 zł. Przy 5 osobach wychodzi bardzo korzystnie. Nie jest to jednak jedyna opłata, bowiem przy wjeździe o miasteczek, położonych przy Inle trzeba uiścić tzw. Inle Lake Zone Entrance Fee (opłata za strefę krajobrazową) w kwocie 12 000 kyatów (32 zł). Kiedy wpływamy na wody jeziora, czekam w napięciu na to, co się powinno wydarzyć. Powinno, bowiem pani w recepcji zapewniała, iż o tej porze rybacy ciągle są na połowie i wcale nie trzeba zrywać się skoro świt. I rzeczywiście, wszystko to zaczyna się wydarzać… do naszej łódki podpływają dwaj rybacy z tradycyjnymi siecio-koszami i ochoczo zaczynają pozować do zdjęć. Dosłownie. Unoszą sieci, stają na jednej nodze, wiosłując drugą, kucają i tak w kółko. Po skończonym przedstawieniu podpływają do nas wyraźnie oczekując zapłaty za odstawiony pokaz. Do końca nie wiemy, co się tu tak naprawdę wydarzyło, oczywiście napiwki wyciągamy, w końcu spektakl się odbył. Po chwili panowie odpływają i wygląda, iż wracają do prawdziwego łowienia. Uff, przynajmniej to nie statyści… wycieczka po Jeziorze Inle oczywiście jeszcze się nie kończy. No dobrze, iż się tak brzydko wyrażę “rybacy odhaczeni”, zdjęcia są, a niesmak pozostaje. W końcu wszyscy ostrzegali, iż to już nie to samo, iż Birma się zmienia. Płyniemy dalej, a dalej możemy w końcu zobaczyć, jak naprawdę żyją tu ludzie. Możemy poobserwować ich przy codziennych pracach, jak mieszkają i czym się tu zajmują. Inle oraz jego okolice zamieszkują rybacy z plemienia Intha, nazywający siebie “dziećmi jeziora”. Na horyzoncie majaczą sylwetki tych, którzy w tradycyjny sposób parają się łowieniem ryb. Nasz sternik bardzo się stara, próbuje podpłynąć na tyle blisko, abyśmy mogli zobaczyć, na czym taki połów ryb polega. A sztuka to nie mała. Stojąc na rufie na jednej nodze, a przy tym wiosłując drugą trzeba operować koszem, który służy za sieci. Utrzymać przy tym równowagę i skoordynować wszystkie ruchy to, jak dla mnie, mistrzostwo świata. Dodatkowo od czasu do czasu rybacy uderzają wiosłem o taflę wody. W ten sposób naganiają ryby, które wpadają wprost do kosza. Po drodze mijamy także tzw. pływające ogrody, gdzie wśród sitowia wystają tylko fikuśne kapelusze, zdradzające obecność mieszkańców. Na jeziorze znajdują się prawdziwe grządki oraz pola uprawne. A uprawia się tu nie tylko ryż, bo także warzywa, w tym np. pomidory, owoce, a choćby kwiaty, co jest dość unikatowe, jeżeli chodzi o tak podmokłe tereny. Co interesujące grunt pod uprawy jest tu przygotowywany manualnie, gleba musi zostać utwardzona i ustabilizowana przy pomocy bambusowych tyczek. Podłoże powstaje z wyławianych butwiejących już roślin, a także gleby wyciągniętej z dna jeziora. To zapewnia obfite plony przez cały rok. Owe prace wykonywane są codziennie, warto się przyjrzeć, a bez problemu dostrzeżemy łódki pełne ziemi. Jezioro zajmuje naprawdę dużą powierzchnię. W dalszej części ulokowane są całe osady z domkami na palach. Podobno konstrukcje stabilne, choć sprawiają inne wrażenie, tym bardziej, iż niektóre chatki pion już straciły i zaczynają chylić się ku wodzie. Ich wykonanie również jest różne, jedne nowocześniejsze, inne zdają się pamiętać odległe czasy, kiedy to do budowy używano najprostszych materiałów. Osady posiadają cały system ulic i uliczek, wodnych oczywiście. Znajdziemy tu świątynie, szkoły oraz cały wachlarz usług, od fryzjerskich po stomatologiczne. Życie ma tutaj swój rytm, mieszkańcy zdają się nie zauważać przemykających łódek z turystami. Za wodnymi osiedlami znajdują się kolejne pola, tym razem także na lądzie. Wioski przyległe do jeziora również tętnią życiem. Mieszkańcy korzystają z tego, co daje im ten niezwykły akwen. Podczas wycieczki po Jeziorze Inle można także zejść na ląd. Pierwszy i jakże bardzo wyczekany przystanek (na łódce toalety brak) w formie zejścia na ląd następuje w okolicach wioski Indein. Celem jest tutaj Pagoda Shwe Inn Dain, miejsce jakoby zapomniane. Świątynia nie jest położona przy samym jeziorze, a przy jednym z kanałów, w odległości ok. 700 metrów od brzegu. Podobno w dzień można spodziewać się tu tłumów ze względu na jeden z największych targów nad jeziorem. Po południu zaś miejsce pustoszeje i wcale nie wygląda na turystyczne. W czasie naszego pobytu nie ma tu nikogo, otwarty jest tylko jeden sklepik, w którym można kupić świeżo przyrządzone lokalne przekąski. Do świątyni prowadzą zasadzone schody, przy których znajdują się opustoszałe stoiska targowe. Pagoda Shwe Inn Dain zachwyca, setki mniejszych i większych stup tworzy iście bajkowy obrazek. Jedne odnowione ze złotymi kopułkami pięknie połyskującymi w słońcu, inne porządnie nadgryzione przez ząb czasu. Błogie pobrzękiwanie tysięcy dzwoneczków, umieszczonych na szczycie każdej ze złotych stup niesie się po całej dolince. Miejsce niezwykle urokliwe, miejsce z duszą. Komercja, zdzierstwo, naciąganie, takie określenia padają na innych blogach odnośnie warsztatów rzemieślniczych na Jeziorze Inle, połączonych oczywiście ze sklepami. Tak, chodzi o to, by turystom sprzedać jak najwięcej tutejszych wyrobów i to jak najdrożej. Jednak czy coś, co wyrabiane jest manualnie, powinno kosztować grosze? Niemniej rodzi się pytanie, czy owe towary, zalegające tu na półkach, czy też lśniące w witrynach są rzeczywiście wytworem ludzkich rąk? Po jakimś czasie człowiek robi się podejrzliwi, bo przecież nie raz już się naciął. Do warsztatów zajrzeć warto, szczególnie do tkackiego, gdzie można zobaczyć jak z korzenia lotosu powstają nici, które z kolei zamieniają się w piękne kolorowe szale, chusty i tradycyjne spódnice longi. Cena za mały jedwabny szal wynosi 10$, duży zaś kosztuje aż 60$. Sporo, tym bardziej, iż takie wyroby można kupić na targu za o wiele mniejsze pieniądze. Nasz przewodnik nie jest nachalny i nie zmusza nas do dodatkowych przystanków. Jako iż pogoda się psuje, zaczyna padać, postanawiamy zajrzeć także do warsztatu z wyrobami ze złota oraz srebra. Tutaj także obserwujemy, jak takie świecidełka powstają. Oczywiście podczas wycieczki po jeziorze Inle również można zaszaleć kulinarnie. I to jest kolejny komercyjny akcent, bowiem nie trafimy tu do lokalnej knajpki, w której stołują się mieszkańcy wiosek, a do restauracji, obsługującej turystów. Wiadomo, ceny wyższe, więc niektórzy mogą się krzywić. My jednak postanawiamy posilić się właśnie w takim miejscu i przeczekać niezbyt przyjazną pogodę. Restauracja Royal Palace mieści się w jednej z tradycyjnych chatek na palach z widokiem na jezioro. Miejsca w środku jest bardzo dużo, wnętrze udekorowane jest tradycyjnymi rekwizytami rybaków. I uwaga! Jedzenie jest pyszne. Wszystko, co zamówiliśmy wyglądało apetycznie i smakowało wybornie, zarówno sałatki, jak i dania główne, szczególnie ryby. A ceny? Na pewno wyższe niż w lokalnych barach, niemniej, moim zdaniem, ciągle przystępne. I tak np. dania główne z kurczakiem kosztują ok. 15 zł, z wołowiną 16 zł, natomiast z owocami morza 21 zł. Za sałatkę z awokado trzeba było zapłacić 8 zł, a za smażony makaron z kurczakiem 9 zł. Po obiedzie został nam jeszcze jeden punkt z programu. Pogoda zdaje się poprawiać, niemniej wrażenie złudne, gdyż kiedy tylko wsiadamy do łódki, gromadzą się nad nami ciemne deszczowe chmury, horyzont zaś od czasu do czasu przecinają groźne błyskawice. Płyniemy prosto w burzę, a nasz sternik zdaje sobie nic z tego nie robić. Moje przerażenie stopniowo się potęguję, zrywa się wiatr, deszcz coraz bardziej zacina i to prosto w twarz. Na szczęście, parasole na wyposażeniu łódki są, tylko co z tego, gdy silnik zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Wpływamy na teren kolejnych ogrodów i pól uprawnych. Soczysta zieleń pięknie ożywia nieco szary krajobraz. Silnik wreszcie odpala, po to by za chwilę znowu się zbuntować. Szamotanina, bujania i wielkie krople deszczu zręcznie omijające rozłożyste parasole… przez chwilę trwa walka o przetrwanie;) Ale co dopiero będzie, gdy burza rzeczywiście dopadnie nas w tym miejscu? Tak się jednak nie dzieje i szczęśliwie dopływamy do Klasztoru Skaczących Kotów. Koty uwielbiam, sama mam dwa i gdybym mogła, to pewnie miałabym ze dwadzieścia. Klasztor Nga Hpe Kyaung, bo taka jest jego oryginalna nazwa musiał znaleźć się na naszej liście. Oczywiście przed przyjazdem temat zgłębiłam, koty są i owszem, ale już nie skaczą. I rzeczywiście kociaki witają nas już na zewnątrz, łaszą się i dopraszają smakołyków. W środku jest ich jeszcze więcej, leniwie wylegują się na podłodze i tylko czasem zainteresują nowymi przybyszami. Cisza, spokój, nikt nas choćby nie zaczepia z pytaniem, czy chcemy zobaczyć słynne show? Podobno przedstawienie odbędzie się tylko wtedy, gdy uiścimy dobrowolną opłatę na dokarmienie zwierząt. Wygląda jednak na to, iż cała akcja została zawieszona i nikt o datki się nie doprasza. Skąd w ogóle pomysł na tresurę kotów, które jak wiadomo, do tresury nie za bardzo się nadają? Podobno była to inicjatywa mnichów, zamieszkujących ten klasztor, którym w czasie medytacji towarzyszyły właśnie koty, od czasu do czasu przeskakując nad ich rękami, złożonymi do modlitwy. Cóż, przedstawienia już nie zobaczymy, ale ciągle możemy obejrzeć klasztor i to, co kryje w środku oraz pobawić się ze zwierzakami we własnym zakresie. Jezioro Inle zdecydowanie warto zobaczyć. Tak, natkniemy się tu na elementy komercyjne. Tak, odbywa się tu mały spektakl dla turysty. Jednak ciągle nie jest to coś, co burzy ten świat, ten mikroświat, jaki istnieje tu od setek lat. Mnie osobiście nie rażą ani sklepy przy warsztatach rzemieślniczy, ani kramy z pamiątkami przy klasztorze. Jedyny niesmak pozostał po sesji, jaką wykonali dla nas rybacy. Było w tym coś nachalnego, na co nie byłam przygotowana, co obudziło moją podejrzliwą naturę. Ale i to pozostało do zaakceptowania. Pytanie, w jakim kierunku to pójdzie i czy nie odbierze temu miejscu duszy, którą ciągle jeszcze posiada. W Nyaung Shwe polecam Teak Wood Hotel, klimatycznie urządzony i niedrogi (128 zł ze śniadaniem lub 109 zł bez) w dogodnej lokalizacji. Obsługa jest przemiła, pokoje przestronne, czyste i pięknie zaaranżowane. W hotelu można wymienić pieniądze oraz wykupić wycieczki, m.in. wycieczkę na Jezioro Inle w cenie 40 000 kyatów za łódkę (ok. 100 zł). Przy czterech lub pięciu osobach już się opłaca. Program wycieczek wykupionych w innych miejscach jest taki sam, jednak to od Was zależy, co chcecie zobaczyć, wystarczy ustalić to ze sternikiem. Wycieczkę można także wykupić w jednej z agencji lub też bezpośrednio u właściciela łódki. Jakie ceny obowiązują w takim przypadku, niestety nie podpowiem. Polne dróżki zaprowadzą Was do okolicznych wiosek, gdzie zobaczycie, jak żyją ich mieszkańcy. Po drodze będziecie także podziwiać małe birmańskie świątynie, niektóre już rozsypujące się i zapomniane. Polecam dojść aż do Pagody Kyaut Phyu Gyi z ogromną figurą Buddy na niebieskim tronie. Na zachód...