Jeszcze przed nami: powracający czas

polregion.pl 4 dni temu

W mroźny listopadowy wieczór w miasteczku nadrzecznym, przesiąkniętym zapachem wilgoci i opadłych liści, Jan zatrzymał się przed witryną starego antykwariatu. Małe, eleganckie zegarki z wytartymi tarczami i cienkimi wskazówkami jakby szeptały o przeszłości. Przypomniały mu o dziadku, o czasach, gdy jako chłopiec z zachwytem przyglądał się ruchowi trybów pod lupą. Jan patrzył, jak wskazówki powoli posuwają się do przodu, i nagle zrozumiał: nie chce się spieszyć. Nie teraz. Nie tam, gdzie czeka koniec osiemnastu lat wspólnego życia. W środku już podjął decyzję, ale na zewnątrz było tylko szare niebo, błoto i chłód, który ściskał serce.

Wszedł do sali sądowej z kwadransem spóźnienia. Jego prawie była żona, Kasia, siedziała przy oknie, trzymając dłonie na teczce z dokumentami. Jej twarz była spokojna, ale nerwowe odruchowe ruchy palców zdradzały napięcie. Nie patrzyła na niego, nie była zła—po prostu czekała, jakby to nie był koniec ich historii, a jedynie formalność. Jan przypomniał sobie, jak kiedyś razem składali meble w ich pierwszym mieszkaniu: sprzeczali się, śmiali, pili herbatę siedząc na podłodze. To wspomnienie ukłuło go jak odłamek szkła, a on przełknął je w milczeniu, nie znajdując słów.

Sędzia była szybka jak wiatr za oknem. Pytania, podpisy, pieczątki—wszystko zajęło niecałe dziesięć minut. Jakby ich wspólne lata—wakacje, kłótnie, wieczory pod starym kocem—dało się zamknąć w kilku urzędowych formularzach.

Na wyjściu Kasia powiedziała:
— Nie zapomnij poświadczyć papierów u notariusza. Dziś.

Jan skinął głową. Chciał powiedzieć „przepraszam”, ale nie wiedział za co. Chciał powiedzieć „dziękuję”, ale nie potrafił znaleźć powodu. Zamiast tego wykrztusił:
— Jesteś… piękna.

Spojrzała na niego jak na obcego i odeszła. Jej kroki rozpłynęły się w odgłosach deszczu, a delikatny zapach jej perfum pozostał w powietrzu jak echo przeszłości.

Jan stał w pustym korytarzu sądowym. Gdzieś trzasnęły drzwi, ktoś zakaszlał, ktoś rozmawiał przez telefon. A on myślał: „To koniec? Czy początek?”

Zamiast do domu pojechał do warsztatu dziadka, w starą część miasteczka, gdzie czas zdawał się stać w miejscu. Mały pokój z niskim sufitem pachniał olejem i kurzem. Półki uginały się pod słoikami ze śrubkami, pudełkami z sprężynami i starym plakatem o zegarmistrzostwie. Klucz do warsztatu wciąż leżał w jego podniszczonym portfelu, w wytartej kieszonce. Jan otworzył drzwi, zapalił światło. Żarówka mrugnęła, ale rozbłysła, zalewając wszystko znajomym, żółtym blaskiem, od którego w dzieciństwie męczyły się oczy.

Zegar na ścianie tykał, jakby trzymał rytm jego życia. Jan usiadł przy starym stole, przesunął palcami po chropowatej powierzchni, wyczuwając każde zadrapanie. Jego dłonie drżały—nie ze strachu, ale z nagłego uczucia, iż znów mają w sobie cel. Wyciągnął z szuflady zegarek, którego nie skończył naprawiać wiele lat temu. Rozłożył go, ułożył trybiki na materiale, oddychając spokojnie. Złożył. Nakręcił. Tik. Jeszcze tik. A potem—czas jakby szepnął: „Nadal tu jestem.”

Następnego dnia wrócił. Potem jeszcze raz. Po trzech tygodniach wymienił starą tabliczkę na nową: „Warsztat czynny”. Kartka wisiała na krzywym taśmie, ale trzymała się pewnie, jakby wiedziała, iż to jej miejsce.

Ludzie zaczęli przychodzić. Starsze panie przynosiły zabytkowe zegarki z ostrożną nadzieją w oczach. Mężczyźni z drogimi mechanizmami pojawiali się zdezorientowani, jakby awaria zegarka zachwiała ich światem. Młodzież proponowała dziwne pomysły: „A można zrobić, żeby tarcza świeciła?” Jan kiwał głową, brał ich skarby w dłonie i naprawiał. Milczał. Słuchał. Czasem ludzie mówili nie o zegarkach, ale o własnych trudnościach—o rozwodach, stratach, o tym, co w nich pękło. A on wsuwał trybik, i mechanizm znów ożywał.

Pewnego dnia przyszła do niego dziewczyna—drobna, o kasztanowych włosach i lekkim uśmiechu. Miała na imię Zosia. Przyniosła stary zegarek ojca—porysowany, z zatrzymanymi wskazówkami. Spoglądała na Jana z niepewnością, jakby bała się, iż tej rzeczy już nie da się uratować.

— Da pan radę? — zapytała cicho.

Skinął głową. Pracował długo, z przerwami, jakby nasłuchiwał nie tylko mechanizmu, ale też jej cichego smutku.

Po miesiącu Zosia wróciła. Bez zegarka, ale z paczuszką, w której była gorąca herbata i domowe ciasto. Potem przyszła znów, bez powodu. Pewnego dnia razem sortowali pudełko ze śrubkami, gdy nagle powiedziała:

— Ty nie tylko naprawiasz zegarki. Składasz ludzi. Po kawałku. Niepostrzeżenie.

Jan się uśmiechnął—pierwszy raz nie z grzeczności, ale dlatego, iż nie mógł inaczej. Jego serce, które zamarzło tamtego szarego dnia w sądzie, zaczęło odmarzać.

Rok później ten sam zegarek, który naprawił dla Zosi, tykał w ich wspólnym mieszkaniu. Obok stały książki, wazon z zasuszonymi rumiankami i zdjęcie z ich spaceru nad rzeką. Jan wciąż się spóźniał—na targ po warzywa, na pociąg, na wieczorne spotkania, na nowe życie, które teraz wydawało się ciepłe i pełne blasku.

Gdy Zosia pytała: „Gdzie byłeś?” — odpowiadał:

— Tam, gdzie czas ożywa. Gdzie się go nie traci, ale znajduje.

I to wystarczało. Bo czas teraz tykał nie tylko w zegarkach. Szedł obok, w ich krokach, w śmiechu, w wspólnej drodze.

Idź do oryginalnego materiału