No pewnie, opowiem ci tę historię, ale tak, jakby działo się to u nas, w Polsce.
Każdego dnia młodzi ludzie mijają się, ale nic między nimi nie iskrzy, żadnej reakcji, wzajemnego pociągu. Aż pewnego dnia ona przypadkowo na niego spojrzy i nagle serce zaczyna bić szybciej, a w brzuchu latają motyle. On czuje to samo. I tyle. Od tej chwili już nie mogą być osobno, życie bez siebie traci sens. Trzeba tylko poddać się losowi i iść przez życie razem.
Tak właśnie Zosia zakochała się w Krzysztofie. Pewnego zimowego niedzielnego popołudnia poszła z koleżankami na lodowisko. Jeździła słabo – powoli, ostrożnie, często się zatrzymywała. Koleżankom znudziło się pełzać jak żółwie, więc pojechały dalej, zostawiając Zosię samą. Przeszkadzała pewnym siebie łyżwiarzom, którzy musieli ją wymijać.
Zmęczona, z bolącymi nogami, postanowiła podjechać do barierki i tam poczekać na przyjaciółki. Musiała jednak przejść w poprzek toru innych. Gdy do barierki brakowało już tylko dwóch metrów, ktoś w nią wpadł.
Zderzenie pozbawiło ją równowagi – upadła na lód, boleśnie uderzając biodrem i kolanem.
— Przepraszam. Źle się pani uderzyła? Potrzebuje pomocy? — usłyszała głos nad sobą. W następnej chwili została delikatnie podniesiona i postawiona na nogi.
Kolano natychmiast przypomniało o sobie bólem, Zosia jęknęła i gdyby nie szybka reakcja chłopaka, który zdążył ją przytrzymać, znowu leżałaby na lodzie. Przyciągnął ją do siebie, ich oczy znalazły się tak blisko, iż Zosia zobaczyła w nich swoje odbicie. Na moment świat wokół przestał istnieć.
— Wszystko w porządku? — zapytał.
I wtedy Zosia jakby się ocknęła. Świat znów się poruszył. Usłyszała szelest łyżew po lodzie, śmiechy i rozmowy. A ona stała wciąż, zaciśnięta w jego kurtce.
— Nie pani upadnie, jeżeli panią puszczę? — zapytał.
— Nie wiem — szepnęła, nie odrywając od niego wzroku.
Rozluźnił uścisk, ale Zosia stała.
— Brawo! Teraz do barierki. Niech się pani nie boi, trzymam.
Z nim faktycznie jechała, a nie dreptała jak wcześniej.
— Może zejdziemy z lodu? Przy wyjściu są ławki.
Zosia skinęła głową. Podpierana przez niego, dotarła do ławki i ciężko na nią opadła.
— Bardzo się pani potłukła? — usiadł obok. — Jest pani sama? Może panią odprowadzić?
— Jestem z koleżankami.
— Lepiej zadzwoń do nich, powiedz, gdzie jesteś. Daj numer, w międzyczasie przyniosę buty.
— Nie trzeba, zaczekam — Zosia słabo zaprotestowała.
— Zmarznie pani.
Rzeczywiście poczuła, jak zimno przenika przez kurtkę. Wyjęła z kieszeni numer i telefon. Gdy chłopak poszedł po jej buty, zadzwoniła do koleżanek.
Szli do domu, rozmawiając. Po śliskim lodzie tak przyjemnie było czuć pod stopami twardy, bezpieczny asfalt, ale Zosia co chwila chwytała go za rękę. Czy to świat się kręcił, czy ziemia usuwała się spod nóg? Chłopak miał na imię Krzysztof. Był już po studiach i starszy od Zosi o cztery lata. Ona opowiedziała, iż jest na czwartym roku, mieszka z mamą. Od razu poczuli do siebie sympatię. Gdy na pożegnanie zaproponował, żeby w następny weekend znów wybrali się na lodowisko, Zosia pokręciła głową.
— Lepiej do kina.
— Zgoda. Zadzwonię.
Ale Krzysztof nie czekał do weekendu – nazajutrz zaprosił ją do kawiarni. Na mrozie długo nie pospacerujesz. Jakaś siła dosłownie zderzyła ich ze sobą i już się nie rozstawali.
Zosia zakochała się, nie wyobrażała sobie życia bez Krzysztofa. Jak mogła wcześniej bez niego żyć? Wydawało jej się, iż znają się od zawsze. Nadeszła wiosna, a rodzice Krzysztofa zaczęli co weekend wyjeżdżać na działkę, zostawiając im mieszkanie.
Po wiośnie przyszło lato, które minęło w mgnieniu oka. Znowu nadeszła jesień z deszczami i przymrozkami. Rodzice coraz rzadziej jeździli na działkę, a młodzi nie mieli już gdzie się spotykać.
— I co teraz? — pytała Zosia, tuląc się do Krzysztofa.
— Coś wymyślę — odpowiadał.
Pewnego dnia Krzysztof przyszedł do Zosi, a jej mama zapytała go wprost, jak długo jeszcze zamierza wodzić jej córkę za nos?
— Chciałem oświadczyć się w Nowy Rok. Nie mam choćby pierścionka przy sobie. Ale żeby panią uspokoić, mogę prosić o rękę Zosi już teraz — powiedział.
Zosia poczerwieniała ze wzruszenia i radości.
— No to zupełnie co innego. A pierścionek podarujesz w Nowy Rok. Bo tak to już razem żyjecie, a ja nie wiem, co myśleć — zadowolona mama skinęła głową.
Ślub wzięli wiosną, gdy stopniał śnieg, słońce grzało coraz mocniej, a ptaki śpiewały coraz głośniej. Krzysztof od dawna marzył o własnym mieszkaniu i oszczędzał. Część pieniędzy dostali w prezencie ślubnym. Wystarczyło na wkład do kredytu. Szczęśliwi małżonkowie kupili mieszkanie, umawiając się, iż z dziećmi jeszcze poczekają.
Mijały lata. Zosia skończyła studia i zaczęła pracę. Coraz częściej wracała do tematu dzieci.
— Jeszcze nie spłaciliśmy kredytu. Po co się spieszyć? Zdążymy. Wiesz, z jakimi problemami będziemy musieli się zmierzyć? Tak, damy radę, ale po co tworzyć trudności, żeby potem tracić siły na ich pokonywanie? Jak spłacimy kredyt, wtedy pomyślimy o dziecku. Mam rację, prawda? — przekonywał.
No tak, ale nie od razu przecież chciała rodzić. Ciąża trwa dziewięć miesięcy, do tego czasu zdążyliby z kredytem…
— Dobrze, nie kłóćmy się — przerwał jej Krzysztof.
Ciężko było z nim dyskutować, a i nie chciało się. Ale koleżanki Zosi już spacerowały z wózkami, a jedna niedawno urodziła drugie dziecko, choć Zosia najwcześniej wyszła za mąż. Pewnego dnia znów zaczęła rozmowę o dziecku.
— Dobrze, urodź, skoro tak bardzo chcesz — uległ Krzysztof. — Ale ostrzegam, nieW końcu Zosia zrozumiała, iż prawdziwą rodzinę tworzy nie krew, ale miłość, którą dajemy i otrzymujemy, i iż najważniejsze jest to, co buduje się codziennie, mimo wszystkich trudności.