„Jesteś zła. Pójdę do taty”
Codziennie mijali się na ulicy, jak obcy, bez iskry, bez spojrzenia, które zdradza uczucie. Aż pewnego dnia ich oczy się spotkały — i nagle serce zabiło mocniej, a w brzuchu zapikotały motyliczki. On poczuł to samo. I tyle. Od tej chwili życie osobno stało się niemożliwe, świat bez siebie nie miał sensu. Pozostało tylko poddać się losowi i iść razem.
Tak była Zosia zakochała się w Krzysiu. W pewną mroźną niedzielę wybrała się z koleżankami na lodowisko. Jeździła jak słoń na rolach — powoli, ostrożnie, co chwilę się zatrzymując. Znudzone towarzystwem koleżanki odjechały, zostawiając ją samą. Zosia przeszkadzała pewnym siebie łyżwiarzom, którzy musieli ją wymijać.
Zmęczona, z nogami jak z waty, postanowiła odjechać do bandy. Zanim dotarła, ktoś w nią wpadł.
Zderzenie — i już leżała na lodzie, z obolałym biodrem i kolanem.
— Przepraszam. Źle się pani potłukła? Pomóc wstać? — Usłyszała głos nad sobą, a zaraz potem poczuła, jak ktoś podnosi ją delikatnie.
Kolano znów zabolało, Zosia jęknęła, i gdyby nie jego szybka reakcja, znów byłaby na lodzie. Przytrzymał ją blisko, ich twarze tak blisko, iż w jego oczach zobaczyła własne odbicie. Na moment świat zniknął.
— Wszystko w porządku? — spytał.
Zosia ocknęła się. Dookoła znów było głośno — śmiechy, piski, szelest łyżew. A ona wciąż stała, kurczowo trzymając się jego kurtki.
— Nie pani upadnie, jak panią puszczę? — zapytał.
— Nie wiem — szepnęła, nie odrywając od niego wzroku.
Puścił — i Zosia nie upadła.
— Brawo! Teraz do bandy. Proszę się nie bać, trzymam.
Z nim naprawdę jechała, a nie dreptała jak koltun nieszczęścia.
— Może zejdziemy z lodu? Przy wyjściu są ławki.
Zosia skinęła głową. Weszli, a ona z ulgą opadła na siedzenie.
— Bardzo się pani potłukła? — usiadł obok. — Pani sama? Odprowadzić?
— Jestem z koleżankami.
— Lepiej zadzwoń, powiedz, gdzie jesteś. Daj numer, przyniosę buty.
— Nie trzeba, poczekam. — Zosia spróbowała się oprzeć.
— Zmarzniesz.
Faktycznie, zimno już przenikało przez kurtkę. Wybrała numer, a on poszedł po jej buty.
Szli ulicą, rozmawiając. Po śliskim lodzie asfalt wydawał się rajem, ale Zosia i tak co chwilę chwytała go za rękę. Czy to zaw Reisig jej zawróciło, czy ziemia znów się chwiała? On miał na imię Krzyś. Był cztery lata starszy, już pracował w biurze. Zosia opowiedziała, iż studiuje i mieszka z mamą. Od razu się polubili. Gdy na pożegnanie zaproponował, iż znów ją zabierze na łyżwy, potrząsnęła głową.
— Lepiej do kina.
— Zgoda. Zadzwonię.
Nie musiał czekać do weekendu — nazajutrz wciągnął ją do kawiarni. Na mrozie długo nie postoją. Jakaś siła ich zderzyła — i już nie potrafili być osobno.
Zosia zakochała się bez pamięci. Jak żyła bez niego? Wydawało się, iż znają się od zawsze. Nadeszła wiosna, a rodzice Krzysia zaczęli wyjeżdżać na działkę, zostawiając im całe mieszkanie.
Lato minęło jak błyskawica. Potem przyszła jesień z pluchą i pierwszymi przymrozkami. Rodzice Krzysia rzadziej wyjeżdżali — i nagle miejsca na randki zabrakło.
— Co teraz? — pytała Zosia, tuląc się do niego.
— Coś wymyślę — odpowiadał.
Pewnego dnia Krzyś przyszedł do niej, a jej mama spytała wprost: „Długo jeszcze będziesz wodić moją córkę za nos?”
— Chciałem oświadczyć się w Sylwestra. choćby pierścionka nie mam. Ale jeżeli pani w tej chwili potrzebuje odpowiedzi — proszę o rękę Zosi.
Zosia zaczerwieniła się ze szczęścia.
— No to zupełnie co innego. Pierścionek wręczysz w Nowy Rok. A to już prawie razem żyjecie, a ja nie wiem, o co chodzi! — zadowolona mama machnęła ręką.
Ślub był wiosną, gdy śnieg stopniał, słońce grzało coraz mocniej, a ptaki urządzały koncerty. Krzyś od dawna zbierał na mieszkanie. Świętne pieniądze starczyły na wkład własny — wzięli kredyt i kupili swoje cztery kąty. Na dzieci postanowiali poczekać.
Mijały lata. Zosia skończyła studia, zaczęła pracę. Coraz częściej wspominała o dziecku.
— Jeszcze nie spłaciliśmy kredytu. Po co się spieszyć? Zdamy sobie rade, ale po co teraz? Jak oddamy ostatnią ratę — wtedy pomyślimy. Zgadzasz się? — przekonywał Krzyś.
No, może i racja, ale przecież nie od razu ma urodzić. Dziewięć miesięcy ciąży, poród… zdążą spłacic.
— Dobrze, nie kłóćmy się — ucinał Krzyś.
Zosi nie chciało się sprzeczać. Ale koleżanki już spacerowały z wózkami, a jedna urodziła drugie dziecko — mimo iż to Zosia pierwsza wyszła za mąż. W końcu znów zaczęła nalegać.
— Dobrze, rób, jak chcesz — Krzyś machnął ręką. — Ale ostrzegam: nie licz na moją pomoc. Ja zarabiam, a ty się dzieckiem zajmij. Tylko potem nie marudź, iż nie wysypiasz się. Zgoda?
Zosia chciała się obrazić, ale się powstrzymała.
— Boisz się, iż będę kochała dziecko bardziej niż ciebie? — domyśliła się.
— Nie rozkręcajmy tematu. Rób, jak chcesz.
Zosia odstawiła tabletki. Dwa miesiące późnig test pokazał dwie kreski.
Krzyś nie podzielił jej radości. Potem zaczęły się mdłości, wymioty. On spędzał czas z kumplami, a między nimi wyrosła niewidzialna ściana. Nie głaskał jej brzucha, nie interesował się rosnącym dzieckiem. „Urodzi się — wtedy się zmieni” — pocieszała się Zosia.
Ale i po narodzinach córeczki nic się nie zmieniło. Nie brał jej na ręce, marszczył się, gdy płakała. Gdy Zosia mówiła, iż trzeba kupić pieluchy lub ubranka, Krzyś bez słowa przelewał pieniądze.
— Oszczędź mi szczegółów — mówił.
Pewnego dnia skrytykował jej wygląd:Mijały lata, a mała Weronika, choć wciąż czasem wspominała tatę, zrozumiała w końcu, iż prawdziwą miłość dostała od mamy, która nigdy nie przestała być przy niej, choćby gdy świat odwrócił się plecami.