Jesteś zła. Odejdę do taty.

newskey24.com 22 godzin temu

„Jesteś zła. Pójdę do taty”

Codziennie mijali się na ulicy, jak obcy, bez iskry, bez spojrzenia, które zdradza uczucie. Aż pewnego dnia ich oczy się spotkały — i nagle serce zabiło mocniej, a w brzuchu zapikotały motyliczki. On poczuł to samo. I tyle. Od tej chwili życie osobno stało się niemożliwe, świat bez siebie nie miał sensu. Pozostało tylko poddać się losowi i iść razem.

Tak była Zosia zakochała się w Krzysiu. W pewną mroźną niedzielę wybrała się z koleżankami na lodowisko. Jeździła jak słoń na rolach — powoli, ostrożnie, co chwilę się zatrzymując. Znudzone towarzystwem koleżanki odjechały, zostawiając ją samą. Zosia przeszkadzała pewnym siebie łyżwiarzom, którzy musieli ją wymijać.

Zmęczona, z nogami jak z waty, postanowiła odjechać do bandy. Zanim dotarła, ktoś w nią wpadł.

Zderzenie — i już leżała na lodzie, z obolałym biodrem i kolanem.

— Przepraszam. Źle się pani potłukła? Pomóc wstać? — Usłyszała głos nad sobą, a zaraz potem poczuła, jak ktoś podnosi ją delikatnie.

Kolano znów zabolało, Zosia jęknęła, i gdyby nie jego szybka reakcja, znów byłaby na lodzie. Przytrzymał ją blisko, ich twarze tak blisko, iż w jego oczach zobaczyła własne odbicie. Na moment świat zniknął.

— Wszystko w porządku? — spytał.

Zosia ocknęła się. Dookoła znów było głośno — śmiechy, piski, szelest łyżew. A ona wciąż stała, kurczowo trzymając się jego kurtki.

— Nie pani upadnie, jak panią puszczę? — zapytał.

— Nie wiem — szepnęła, nie odrywając od niego wzroku.

Puścił — i Zosia nie upadła.

— Brawo! Teraz do bandy. Proszę się nie bać, trzymam.

Z nim naprawdę jechała, a nie dreptała jak koltun nieszczęścia.

— Może zejdziemy z lodu? Przy wyjściu są ławki.

Zosia skinęła głową. Weszli, a ona z ulgą opadła na siedzenie.

— Bardzo się pani potłukła? — usiadł obok. — Pani sama? Odprowadzić?

— Jestem z koleżankami.

— Lepiej zadzwoń, powiedz, gdzie jesteś. Daj numer, przyniosę buty.

— Nie trzeba, poczekam. — Zosia spróbowała się oprzeć.

— Zmarzniesz.

Faktycznie, zimno już przenikało przez kurtkę. Wybrała numer, a on poszedł po jej buty.

Szli ulicą, rozmawiając. Po śliskim lodzie asfalt wydawał się rajem, ale Zosia i tak co chwilę chwytała go za rękę. Czy to zaw Reisig jej zawróciło, czy ziemia znów się chwiała? On miał na imię Krzyś. Był cztery lata starszy, już pracował w biurze. Zosia opowiedziała, iż studiuje i mieszka z mamą. Od razu się polubili. Gdy na pożegnanie zaproponował, iż znów ją zabierze na łyżwy, potrząsnęła głową.

— Lepiej do kina.

— Zgoda. Zadzwonię.

Nie musiał czekać do weekendu — nazajutrz wciągnął ją do kawiarni. Na mrozie długo nie postoją. Jakaś siła ich zderzyła — i już nie potrafili być osobno.

Zosia zakochała się bez pamięci. Jak żyła bez niego? Wydawało się, iż znają się od zawsze. Nadeszła wiosna, a rodzice Krzysia zaczęli wyjeżdżać na działkę, zostawiając im całe mieszkanie.

Lato minęło jak błyskawica. Potem przyszła jesień z pluchą i pierwszymi przymrozkami. Rodzice Krzysia rzadziej wyjeżdżali — i nagle miejsca na randki zabrakło.

— Co teraz? — pytała Zosia, tuląc się do niego.

— Coś wymyślę — odpowiadał.

Pewnego dnia Krzyś przyszedł do niej, a jej mama spytała wprost: „Długo jeszcze będziesz wodić moją córkę za nos?”

— Chciałem oświadczyć się w Sylwestra. choćby pierścionka nie mam. Ale jeżeli pani w tej chwili potrzebuje odpowiedzi — proszę o rękę Zosi.

Zosia zaczerwieniła się ze szczęścia.

— No to zupełnie co innego. Pierścionek wręczysz w Nowy Rok. A to już prawie razem żyjecie, a ja nie wiem, o co chodzi! — zadowolona mama machnęła ręką.

Ślub był wiosną, gdy śnieg stopniał, słońce grzało coraz mocniej, a ptaki urządzały koncerty. Krzyś od dawna zbierał na mieszkanie. Świętne pieniądze starczyły na wkład własny — wzięli kredyt i kupili swoje cztery kąty. Na dzieci postanowiali poczekać.

Mijały lata. Zosia skończyła studia, zaczęła pracę. Coraz częściej wspominała o dziecku.

— Jeszcze nie spłaciliśmy kredytu. Po co się spieszyć? Zdamy sobie rade, ale po co teraz? Jak oddamy ostatnią ratę — wtedy pomyślimy. Zgadzasz się? — przekonywał Krzyś.

No, może i racja, ale przecież nie od razu ma urodzić. Dziewięć miesięcy ciąży, poród… zdążą spłacic.

— Dobrze, nie kłóćmy się — ucinał Krzyś.

Zosi nie chciało się sprzeczać. Ale koleżanki już spacerowały z wózkami, a jedna urodziła drugie dziecko — mimo iż to Zosia pierwsza wyszła za mąż. W końcu znów zaczęła nalegać.

— Dobrze, rób, jak chcesz — Krzyś machnął ręką. — Ale ostrzegam: nie licz na moją pomoc. Ja zarabiam, a ty się dzieckiem zajmij. Tylko potem nie marudź, iż nie wysypiasz się. Zgoda?

Zosia chciała się obrazić, ale się powstrzymała.

— Boisz się, iż będę kochała dziecko bardziej niż ciebie? — domyśliła się.

— Nie rozkręcajmy tematu. Rób, jak chcesz.

Zosia odstawiła tabletki. Dwa miesiące późnig test pokazał dwie kreski.

Krzyś nie podzielił jej radości. Potem zaczęły się mdłości, wymioty. On spędzał czas z kumplami, a między nimi wyrosła niewidzialna ściana. Nie głaskał jej brzucha, nie interesował się rosnącym dzieckiem. „Urodzi się — wtedy się zmieni” — pocieszała się Zosia.

Ale i po narodzinach córeczki nic się nie zmieniło. Nie brał jej na ręce, marszczył się, gdy płakała. Gdy Zosia mówiła, iż trzeba kupić pieluchy lub ubranka, Krzyś bez słowa przelewał pieniądze.

— Oszczędź mi szczegółów — mówił.

Pewnego dnia skrytykował jej wygląd:Mijały lata, a mała Weronika, choć wciąż czasem wspominała tatę, zrozumiała w końcu, iż prawdziwą miłość dostała od mamy, która nigdy nie przestała być przy niej, choćby gdy świat odwrócił się plecami.

Idź do oryginalnego materiału