Jestem na siebie zła za błędy w wychowaniu dzieci.

newskey24.com 5 dni temu

Dziś znowu czuję tę samą gorycz w sercu. Nie potrafię przestać się obwiniać za to, jak wychowałam swoje dzieci.

Ból nie zawsze przychodzi z zewnątrz. Czasem mieszka w środku, powoli toczy duszę, kropla po kropli. Już dawno przestałam się złościć – jestem po prostu zmęczona. Zraniona, ale nie przez nich. Przez siebie. Przez to, jak je ukształtowałam. Gdzieś po drodze pomyliłam bezwarunkową miłość z rozpieszczaniem. I teraz zbieram żniwo tych błędów.

Siedem lat temu pochowałam męża. Byliśmy razem czterdzieści lat, całe życie oddaliśmy rodzinie. Pracowaliśmy bez wytchnienia, bez urlopów, bez myślenia o sobie. Wszystko dla nich. Kupiliśmy im mieszkania, płaciliśmy za studia, dawaliśmy więcej, niż sami mogliśmy mieć. A gdy go zabrakło, zostałam nie tylko sama – zostałam bez wsparcia. Teraz, dwa lata na emeryturze, siedzę w chłodnym mieszkaniu i zastanawiam się, jak to możliwe, iż własne dzieci, dla których żyliśmy, teraz udają, iż mnie nie ma.

Moja emerytura to żart. Dzięki Bogu mam dopłatę do czynszu, bo inaczej odcięliby mi prąd. Ale i tak nie starcza na leki, jedzenie, zwykłe drobiazgi. Prosiłam je o pomoc. Niewiele. Tylko odrobinę. Ale usłyszałam: „Po co ci pieniądze?” – od syna. „U nas też ciężko” – od córki.

Ciężko? A jednak jeżdżą na wakacje, kupują nowe ubrania, samochody. U córki szafa pęka w szwach od markowych rzeczy, a siedmioletniej wnuczce co miesiąc daje dwieście złotych kieszonkowego. Dwieście złotych – tyle wystarczyłoby mi na lekarstwa. Ale ona „nie może”. Serce się ściska, gdy to słyszę. Noszę te same buty od lat. Przecierały się, przeciekają. Ale milczę. Wstyd. I nie mam już siły prosić. Bo za każdym razem czuję się upokorzona.

Patrzę na koleżanki, na sąsiadki. Ich dzieci pomagają: przynoszą zakupy, płacą rachunki, zabierają na święta. A ja? Jakbym była nikim. Najgorsze, iż sama je tego nauczyłam. Razem z siostrą wspierałyśmy rodziców – pieniędzmi, jedzeniem, czasem. Robiłyśmy to z miłością. A my? Jesteśmy im obce.

Kiedyś zaproponowałam córce, bym na rok zamieszkała u nich. Mają przecież duże mieszkanie. Mój wynajęlibyśmy – byłby choć mały dochód. Ale choćby nie chciała słuchać. „Wynajmij pokój i mieszkaj obok” – powiedziała. Więc z obcymi można, a z matką nie? Do dziś nie rozumiem, gdzie popełniłam błąd.

Teraz każdy dzień to walka. Jak dotrwać do końca miesiąca? Jak nie zachorować? Jak nie umrzeć z samotności? Oddaliśmy im wszystko, co mieliśmy. Każdą złotówkę, każdą kroplę sił. A teraz… Żyję na marginesie ich życia. Cicho. Pokornie. Tylko gdzieś w środku jeszcze tli się nadzieja, iż może kiedyś przypomną sobie, iż mają matkę. Nie gdy już odejdę. Teraz.

Ale widocznie nadzieja to jedyne, co mi zostało.

Idź do oryginalnego materiału