Janina Bąk: Statystycznie rzecz biorąc, czyli ile trzeba zjeść czekolady, żeby dostać Nobla?

instytutsprawobywatelskich.pl 4 godzin temu

Statystycznie rzecz biorąc to książka o statystyce (tak, o statystyce!), której lektura przyprawia o ból przepony (ze śmiechu. Nie trzeba od razu biec do lekarza). No i choćby można zrozumieć, o co w niej (statystyce) chodzi. Wszystko dzięki Janinie Bąk, pandze biznesu, komendancie komedii, charyzmatycznej liderce ortodoksyjnej grupy #DrużynaJanina. Ile trzeba zjeść czekolady, by dostać Nobla? Dlaczego koń i szop pracz nigdy nie dostali doktoratu? […] Dzięki setkom ciekawostek zobaczycie, iż statystyka potrafi zmierzyć wszystko i – wbrew pozorom – przydaje się do wszystkiego. Pozwala choćby oszacować matematyczny wzór na miłość! (z opisu Wydawcy).

Wydawnictwu W.A.B. dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

Statystyka – królowa nauk czy popychadło medialnego świata?

W 2001 roku na uniwersytecie w Wirginii profesor Timothy Wilson przeprowadził eksperyment. Wymyślił sobie, iż będzie razić ochotników prądem.

Wiadomo – nauka. I dostał na to grant, o czym wam mówię, gdybyście się kiedyś zastanawiali, na co idą wasze podatki. Na potrzeby eksperymentu skonstruował specjalny przycisk, który mieli naciskać badani. I wtedy szok (dosłowny, he, he, he) – przyciskający byli rażeni prądem. Ale nie takim byle jakim prądem, co to człowiekowi po palcach przebiega, jak mu się kot naelektryzuje balonem – to był taki fizyczny, realny ból o bardzo wysokim natężeniu. Taki ból, jaki odczuwa się w trakcie oglądania polskich komedii romantycznych. Następnie spytano tych biednych, porażonych prądem ludzi, czy kiedykolwiek chcieliby powtórzyć to doświadczenie, a oni oczywiście powiedzieli, iż nie, nigdy, iż zdecydowanie było to zbyt nieprzyjemne. A potem spytano, czy w takim razie wolą obejrzeć ostatni film z Martą Żmudą-Trzebiatowską, a oni bez wahania mówili, iż no dobra, to dawajcie już ten prąd.

Nie no, OK, to ostatnie zdanie to żart. Niemniej jestem przekonana, iż gdyby tylko Amerykanie znali Martę Żmudę-Trzebiatowską, to dokładnie tak by to wyglądało. Profesor Wilson zrobił jednak coś zupełnie innego – zamknął każdą z osób w oddzielnym pokoju o wystroju takim, rzekłabym, nienachalnie ekstrawaganckim: krzesło, ciemne ściany i jakiś stolik. Ochotnikom powiedziano, iż muszą pozostać w tym pokoju przez z góry określony czas i robić… nic. Był tylko jeden szkopuł – w pokoju znajdował się jeszcze jeden niewielki przedmiot, umieszczony tuż obok krzesła, na którym siadał badany: ten magiczny przycisk, który raził prądem.

Timothy Wilson chciał bowiem sprawdzić, czy jego ochotnicy osiągną poziom znudzenia tak wysoki, iż aż z tego wszystkiego zaczną razić się prądem.

Myślicie, iż z tych nudów, dla zabawy, faktycznie to robili? Mhm. Średnio dwa razy. Przed upływem siedmiu minut. 2/3 mężczyzn co najmniej raz. No i oczywiście zawsze znajdzie się jeden człowiek, który porazi się 192 razy i trzeba przerwać eksperyment. Wiadomo.

A pamiętacie, jak pisałam, iż uczestnicy badania wiedzieli, ile czasu będą musieli się nudzić? Zgadniecie, jak długo? Mhm. 15 minut.

O mój Boże, przecież jak ja to usłyszałam, to natychmiast pomyślałam sobie, iż kiedy moi studenci nudzą się na wykładzie, to to jest dokładnie tak, jakbym raziła ich prądem. No właśnie – moi studenci. Musicie wiedzieć, iż większość swojego zawodowego życia spędziłam za granicą, bo gdy kiedyś wpisałam w Google: MAM MAGISTRA NIC NIE UMIEM SZUKAM PRACY, to ten poradził mi, żebym wyjechała do Irlandii. Tam pierwszą robotą, do której aplikowałam, była posada rozdawacza balonów w świątyni hamburgerów i cholesterolu i, co ciekawe, opis obowiązków był w miarę adekwatny do nazwy posady, albowiem słuchajcie, ta praca polegała na tym, iż się rozdawało dzieciom balony. Oprócz tego, iż miałam wszelkie kompetencje do wykonywania kluczowych czynności wymaganych na tym stanowisku, to czułam się szalenie związana emocjonalnie z moim przyszłym pracodawcą, a zwłaszcza z jego cheeseburgerami, więc aplikowałam. Naszkicowałam CV, trzasnęłam list motywacyjny, trzeba było wypełnić bardzo dużo formularzy i testów, więc je wypełniłam, a kilka dni później otrzymałam odpowiedź, iż niestety nie otrzymam pracy na stanowisku rozdawacza balonów dzieciom, bo oblałam wymagane testy psychologiczne.

No i właśnie dlatego zostałam nauczycielką.

Tym samym dość gwałtownie przyszło mi się przekonać, czy to rzeczywiście jest tak, iż większość ludzi staje w płomieniach na widok liczb. Dokładniej rzecz ujmując, przekonałam się wtedy, kiedy na mojej uczelni po raz szósty w tygodniu wybuchł pożar.

Kot, który kochał tureckie disco

Trzy lata temu w serwisie YouTube pojawił się niesamowicie rozczulający filmik, który powodował, iż serca wszystkich widzów rozpuszczały się jak smalec na patelni. Film przedstawiał kota oglądającego nagranie, na którym widać było jego niedawno zmarłego właściciela.

Jeśli obejrzycie ten film, który wciąż krąży po sieci**, to przekonacie się totalnie, iż to dzieło sztuki filmowej jest kocią odpowiedzią na Titanica. Kot ogląda film, przytula się do telefonu, później przykłada jeszcze swoje puchate poliki do ekranu… i generalnie jak pokazałam ten film na ostatniej wigilii, to wszyscy odwracali zawstydzeni głowy i mówili, iż to nie łzy, to deszcz.

Film ten w ciągu dwóch lat zdobył 42 miliony odsłon i ogólnie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, iż tak naprawdę przedstawia on zupełnie inną historię, to znaczy, owszem, kota. Ale kota, który ogląda żółwia. Słuchając przy tym tureckiego disco.

Wprawdzie znalazł się człowiek, który postanowił zabawić się w bojownika prawdy i napisać wszystkim pod owym filmikiem, iż ej, ludzie, przecież ten kot ogląda żółwia, a nie swojego właściciela.

Jednak nie wszystkich to przekonało, no bo totalnie wiadomo, iż nie, ogląda swojego właściciela.

Szczęśliwie jednak internet nigdy nie zawodzi, więc i tutaj przyszedł z pomocą w postaci genialnego rozwiązania.

Oto pojawił się człowiek o odwadze tak wielkiej, iż najpewniej byłby w stanie rozsądzić choćby miłośników pomidorowej z ryżem i tych, co jedzą ją z makaronem (?!).

Jeśli to żółw… – zastanawiał się nasz bohater, bojownik pokoju i prawdy, użytkownik Tsukuyomi Mugen – jeżeli to żółw, to skąd wiemy, czy przypadkiem żółw nie był po prostu właścicielem tego kota?

I o ile w przypadku żółwia opiekującego się kotem pomyłka internautów raczej nie ma większego znaczenia, to dokładnie ten sam mechanizm konsumowania i udostępniania treści dotyczy innych, znacznie poważniejszych tematów. Na przykład takich, o których można przeczytać w nagłówkach niektórych portali:

Wzrost ceny bekonu zwiększa liczbę rozwodów
Życie w biedzie zwiększa rozmiar penisa
USG wykonane w ciąży powoduje leworęczność (ale tylko u chłopców!)
Wszyta pod skórę cieciorka leczy raka
Zamordowani holistyczni lekarze odkryli powodujący raka enzym dodawany do wszystkich szczepionek

Jak widzicie – im dalej, tym straszniej. Bo jeżeli zastanowimy się nad tym, z jakich elementów składa się cykl życia badania naukowego, faktu czy dowolnej statystyki, to wygląda to mniej więcej tak: zaczyna się od jakiegoś badania naukowego zrealizowanego (najczęściej) rzetelnie*** przez określonych badaczy lub całe instytuty intelektualnej rozkoszy. jeżeli wyniki tego badania są interesujące (nie tylko dla naukowców) albo kontrowersyjne, to najpewniej temat przedostanie się do mediów, gdzie opanieruje się go w odpowiednią dozę dramaturgii i niedopowiedzeń, a całość posypie szczyptą clickbaitowego nagłówka.

I teraz główny problem polega na tym, iż niewielu czytelników dotrze do źródła. Większość przeczyta tylko artykuł w porannej gazecie, a niektórzy sam nagłówek, co nie zmienia tego, iż wszyscy będą o tym dyskutować.

To, w jaki sposób przekazywane są fakty w tym łańcuchu: badania naukowe – media – opinia publiczna, przypomina trochę grę w głuchy telefon, kiedy pierwsza osoba mówi, iż lubi brukselkę, a ostatnia słyszy, iż mleko od łaciatych kóz powoduje jąkanie.

Słuchajcie, ja zawsze mówiłam, iż w życiu poprzeczkę należy sobie zawieszać wysoko, bo wtedy, przechodząc pod nią, nie trzeba się schylać.

I właśnie dlatego teraz uczę statystyki i metodologii badań, która – wbrew studenckim ewaluacjom – jest szalenie interesującym przedmiotem.

Bo to nie tylko liczby, wzory długie jak spaghetti i zakręcone jak słoik po ogórkach, to przede wszystkim zestaw reguł wnioskowania, na podstawie których możemy ocenić, czy dane badanie naukowe, wniosek logiczny lub sposób myślenia są prawidłowe. Wszystko, co przeczytacie w tej książce, sprawi, iż już nigdy nie dacie się omamić spektakularnym nagłówkom w gazecie, na przykład takim, które donoszą, iż „w zeszłym miesiącu 2 135 000 Amerykanów zażywało kokainę” (co brzmi zdecydowanie bardziej dramatycznie niż równie prawdziwy tytuł, który oznajmia, iż w zeszłym miesiącu 0,7% Amerykanów zażywało ten narkotyk).

Przypisy:
* Miałam kiedyś studenta o tym wdzięcznym (i dźwięcznym) imieniu i mówiłam do niego Parajk. Przez trzy lata tak mówiłam i dopiero po tym czasie on mi powiedział, iż w sumie to jego imię czyta się Poridż, NO SPOKO.
** Ponieważ spodziewam się, iż nikt nie będzie przepisywał linku z książki jak jakiś amisz, podpowiadam, iż kota można znaleźć w serwisie YouTube po wpisaniu hasła cat dead owner.
*** O tej rzetelności przeczytacie więcej w rozdziale Czy naukowcy są jak żony i nigdy się nie mylą?

Janina Bąk, Statystycznie rzecz biorąc, czyli ile trzeba zjeść czekolady, żeby dostać Nobla?, Wydawnictwo: W.A.B., 2020

Idź do oryginalnego materiału