Nieraz tak leżałem godzinami nie mogąc zasnąć. A przy tym, pamiętam, marzyłem o przyszłości: iż będę się uczył i jak się wyuczę i dorosnę, zostanę w wojsku oficerem albo jeszcze wyższym, to znów innym razem marzyłem, iż wyuczę się na księdza, a jak pójdę na parafię, to parafian będę chował za darmo i śluby będę dawał darmo.
Ten chłopski syn, urodzony w 1911 roku w okolicach Łodzi, nie został ani oficerem, ani księdzem. Jak większość dzieci początków XX wieku nie miał szans na edukację. W jego wsi była tylko mała, dwuletnia, prywatna szkoła. Ojciec zapłacił za rok nauki, drugi chłopiec opłacił sam z pieniędzy zarobionych latem na pasaniu gęsi. W ten sposób skończył dwa oddziały. Potem, by kontynuować edukację, musiał codziennie maszerować po cztery kilometry w jedną stronę, bo nową szkołę utworzono w innej wsi.Zaniosłem kierownikowi koguta i przyjął mnie, ale chodziłem tam tylko jeden rok, bo dłużej nie mogłem. Nie miałem butów, ani lepszego ubrania, i na książki było potrzeba, a ja już nie mogłem zarobić z gęsiarzami tyle, abym mógł kupić ubranie, buty, książki i zeszyty.
Tak skończyły się jego marzenia o szkole. Poszedł na służbę do gospodarza, gdzie za cały rok roboty dostał ubranie i parę butów. Chciał uczyć się rzemiosła, ale też nie miał za co. Został więc na wsi i obrabiał ziemię. Robotnik pracujący w latach trzydziestych XX wieku w od- lewni żelaza w Końskich wspomina:
Jednego razu przyjechał do nas na wieś pewien człowiek starszy, no i zaczął uczyć dzieci. […] bardzo nas to cieszyło, iż będziemy coś niebądź mogli się nauczyć. Był to człowiek bardzo uprzejmy, od wszystkich lubiany, tłumaczył o dawnej Polsce, niekiedy wspominał o niewoli moskiewskiej, o godności człowieka, nie znałem jego nazwiska, bo było trzymane w tajemnicy. Aż nareszcie przyjechali strażnicy i wygnali go ze wsi, iż nie miał pozwoleństwa uczyć dzieci. I tutaj skończyła się uciecha, iż się będzie coś umieć, przez cały czas się tylko myślało o robocie i było się po- słusznym panu, bo tak kazał ojciec.
Zdolnych dzieci nie brakowało; w czasach zaborów szkoła czy jakakolwiek inna forma nauki wydawała się jednak czymś niezwykłym, nieosiągalnym – i tym bardziej pociągającym. Szkoły były na wsiach rzadkością. jeżeli choćby ktoś uczył dzieci, brał za to pieniądze. System szkół, często ograniczających się do jednej lub dwóch klas, był różny w każdym z zaborów, dostęp do edukacji także. Przeszkodę wszędzie stanowiły napędzające się nawzajem bieda i mentalność, które sprowadzały życie czy to dorosłego, czy dziecka, do walki o przetrwanie.
Szewc z Warszawy, którego dzieciństwo przypadło na przełom XIX i XX wieku, wspominał:
[…] ojciec mój nie dbał czy dzieci jego chodzą do szkoły. Wychodził z założenia, iż gdy dzieci jego wyrosną ze zdrowemi rękami i nogami, to dadzą sobie w życiu radę.
Względne zdrowie i siła – tyle miało wystarczyć. Był to cały ekwipunek, z jakim wiele dzieci wchodziło w dorosłe życie.
Powiat mielecki, rok 1923. Czternastolatka najmuje się do pracy.
Nie było w tych latach młocarni motorowych, a były tylko młocarnie manualne. Chodziło się młócić do ludzi, trza było obracać za konie, młóciło się dziennie 7 kop, a czasem i więcej […]. Gdy przyszła niedziela, to nie mogłam wstać […]. Swoje młode lata spędziłam jak ten wół roboczy. Trochę sobie sama winnam, iż nie umiałam oszczędzać sił. Byłam robotnicą dobrą, każdy po mnie przychodził, a ojcowie się z tego cieszyli.
Oczywiście dobrze by było, gdyby – poza siłą fizyczną – na taki życiowy ekwipunek złożyły się jeszcze umiejętności i wykształcenie. Zdobycie tych pierwszych było możliwe w domu, w fabrykach przy rodzicach czy podczas terminu. Wykształcenie natomiast pozostawało w zasadzie zarezerwowane dla bogatszych mieszczan czy ziemian – z pewnością nie dla syna tkaczki czy niewykwalifikowanego robotnika.
Kończyłam już piątą klasę, kiedy babcia umarła. Bardzo chciałam chodzić do szkoły, ale było to niemożliwe. Dorastali młodsi bracia, zaczęli już chodzić do szkoły, braki były coraz większe, musiałam więc skończyć swoją edukację na piątej klasie i pomagać w utrzymaniu rodziny. Zajmowałam się młodszym rodzeństwem i pracowałam w polu jak poprzednio. Byłam jedną ze zdolniejszych uczennic, więc nauczyciel kiedyś pofatygował się do mego ojca porozmawiać na mój temat. Zdawałam sobie sprawę, iż jeżeli choćby skończę siedem klas, moim udziałem będzie taki sam los, jak wszystkich z mego otoczenia. Urodziłam się w czworakach i choćbym była najmądrzejsza, nie zdołam się o własnych siłach wyrwać do innego świata lub w jakiś sposób wpłynąć na sposób bytowania ludzi z mego środowiska6.
Powtarza się też we wspomnieniach i pamiętnikach – zarówno tych XIX-wiecznych, jaki i późniejszych – wątek rodziców-
-robotników i rodziców-chłopów, którzy rzadko uważali edu- kację za coś niezbędnego. Czasem brzmi to jak zarzut, czasem jak skonstatowanie gorzkiej prawdy.
Rodzice nie dbali, żeby dzieci się uczyły. Trochę umiał czytać na książce, popisał i to już wystarczyło. Ja chodziłem prywatnie do takiego Buńczyka. On nie był nauczycielem, ale umiał czytać i pisać. Wziął sobie parę dzieci i uczył, miał jedno mieszkanie. Płaciło się 15 kopiejek tygodniowo, oprócz tego trzeba było rąbać drewno, nosić wodę. W domu obierało się kartofla, przyszykowało wszystko do obiadu, matka wracała z pracy to gotowała, trzeba było pilnować młodszych dzieci. Miałem 7 lat, to musiałem postronki kręcić u powroźnika. Zarabiałem rubel 20 kopiejek na tydzień. Pracowało się pewno więcej jak trzynaście godzin dziennie. Leciałem do domu jak na skrzydłach, bo zarobiłem7
Marzenia i ambicje dzieci bywały odpowiedzią na warunki życiowe i jedynym możliwym – choć nie zawsze realnym – sposobem ucieczki i wyrwania się z biedy, nim ta pogrąży kolejne pokolenie.
Fragment pochodzi z książki: Pastuszkowie, gazeciarze, tkaczki. Jak zmuszano dzieci do pracy. Prawda o naszych korzeniach. Magdaleny Kopeć.
