W wieku 65 lat zrozumieliśmy, iż nasze dzieci nas już nie potrzebują. Jak to zaakceptować i zacząć żyć dla siebie?
Mam 65 lat i stoję w obliczu gorzkiego pytania: czy to możliwe, iż nasze dzieci, dla których z mężem poświęciliśmy wszystko, wyrzuciły nas ze swojego życia jak stary, niepotrzebny mebel? Troje naszych dzieci, którym oddaliśmy młodość, siły, ostatni grosz, dostało od nas wszystko, czego chciały, i odeszły, choćby nie oglądając się za siebie. Syn nie odbiera telefonu, kiedy dzwonię, i łapię się na myśli: czy naprawdę nikt z nich nie poda nam szklanki wody, kiedy już całkiem się zestarzejemy? Ta myśl wbija się w serce jak nóż, pozostawiając po sobie tylko pustkę.
Wyszłam za mąż mając 25 lat, w małym miasteczku pod Krakowem. Mój mąż, Jerzy, był moim szkolnym kolegą, upartym romantykiem, który przez lata starał się zdobyć moją uwagę. Poszedł na te same studia, by być blisko. Rok po skromnym ślubie zaszłam w ciążę. Urodziła się nasza pierwsza córka. Jerzy zrezygnował ze studiów, żeby pracować, a ja wzięłam urlop dziekański. To były trudne czasy — on znikał na budowie od rana do nocy, a ja uczyłam się być matką, starając się jednocześnie zdać egzaminy. Dwa lata później znów zaszłam w ciążę. Musiałam przejść na studia zaoczne, a Jerzy pracował coraz więcej, by nas utrzymać.
Przetrwaliśmy mimo wszelkich trudności i wychowaliśmy dwoje dzieci — starszą córkę, Zosię, i syna, Piotra. Kiedy Zosia poszła do szkoły, w końcu znalazłam pracę w swoim zawodzie. Życie zaczęło się układać: Jerzy znalazł stałe zatrudnienie z dobrą pensją, urządziliśmy mieszkanie. Ale zaledwie odetchnęliśmy, dowiedziałam się, iż spodziewam się trzeciego dziecka. To był nowy cios. Jerzy pracował jeszcze więcej, by utrzymać rodzinę, a ja zostałam w domu z naszą najmłodszą, Marysią. Jak poradziliśmy sobie, nie wiem do dziś, ale krok po kroku odzyskiwaliśmy stabilność. Gdy Marysia poszła do pierwszej klasy, poczułam się jakby kamień spadł mi z serca.
Lecz wyzwania się nie skończyły. Zosia, ledwo zaczęła studia, ogłosiła, iż wychodzi za mąż. Nie odradzaliśmy jej, sami przecież pobraliśmy się młodo. Wesele, pomoc z mieszkaniem — to wszystko pochłonęło nasze ostatnie oszczędności. Potem Piotr zapragnął własnego mieszkania. Jak odmówić synowi? Wzięliśmy kredyt, kupiliśmy mu mieszkanie. Na szczęście gwałtownie znalazł pracę w dużej firmie i mogliśmy odetchnąć z ulgą. Ale Marysia w ostatniej klasie zaskoczyła nas marzeniem o studiach za granicą. To był kolejny ciężki cios dla naszego portfela, ale zebraliśmy pieniądze, zaciskając zęby, i wysłaliśmy ją za ocean. Wyjechała, a my zostaliśmy sami w pustym domu.
Z biegiem lat dzieci coraz rzadziej pojawiały się na progu. Zosia, choć mieszkała w naszym mieście, odwiedzała nas raz na pół roku, odmawiając zaproszeń. Piotr sprzedał mieszkanie, kupił nowe w Warszawie i przyjeżdżał jeszcze rzadziej — raz w roku, jeżeli mieliśmy szczęście. Marysia, po ukończeniu studiów, została za granicą, budując tam swoje życie. Oddaliśmy im wszystko — czas, zdrowie, marzenia, a w rezultacie staliśmy się dla nich puste miejsca. Nie czekamy od nich na pieniądze czy pomoc — broń Boże. Chcemy tylko odrobiny ciepła: telefonu, wizyty, dobrego słowa. Ale i tego nam brak. Telefon milczy, drzwi się nie otwierają, a w klatce piersiowej rośnie zimna samotność.
Teraz siedzę, patrząc przez okno na jesienny deszcz, i myślę: czy to już wszystko? Czy naprawdę, oddając dzieciom każdy oddech, jesteśmy skazani na zapomnienie? Może czas przestać czekać, aż sobie o nas przypomną, i zwrócić się ku sobie? W wieku 65 lat stoimy z Jerzym na rozdrożu. Przed nami nieznane, ale gdzieś tam, za horyzontem, migocze nadzieja na szczęście — nasze własne, nie cudze. Przez całe życie stawialiśmy się na ostatnim miejscu, ale czy nie zasługujemy na odrobinę euforii dla siebie? Chcę wierzyć, iż tak. Chcę na nowo nauczyć się żyć dla nas dwojga, dopóki nasze serca jeszcze biją. Jak przyjąć tę pustkę i znaleźć w niej światło? Co o tym sądzicie?