Jak „wypędziłem” teściową z domu, nie mówiąc ani słowa
Gdy tylko ożeniłem się z Kingą, wydawało mi się, iż z teściową miałem niesamowite szczęście. Nie wtrącała się w nasze sprawy, nie pouczała, nie sypała radami, jak to robi wiele „mam żon”. Co więcej, gotowała bosko, zawsze była uprzejma, a choćby momentami zabawna w swoim staroświeckim podejściu do życia. Wydawałoby się – idealna teściowa. Ale, jak mówią, nie ma róży bez kolców…
Początkowo wszystko było idealne. Mieszkaliśmy osobno, odwiedzaliśmy ją w weekendy, piliśmy herbatę z drożdżówkami, słuchaliśmy opowieści z przeszłości. I tak toczyło się swoim rytmem, dopóki z Kingą nie urodził się syn – Kacper. Wtedy się zaczęło. Najpierw babcia zaczęła przyjeżdżać raz w tygodniu. Potem – co drugi dzień. A w końcu została u nas na dobre.
Oczywiście, z grzeczności nic nie mówiliśmy. W końcu pomoc w domu to nie ostatnia rzecz, szczególnie gdy jest dziecko. Żona wróciła do pracy, a mama jak na zawołanie – rosół na kuchni, podłogi lśnią, pranie rozwieszone, dziecko najedzone i zadowolone. Wydawałoby się – marzenie. Tyle iż marzenie to gwałtownie zamieniło się w uporczywy koszmar. Bo teściowa, bez pytania, zostawała u nas na tydzień, potem na dwa. Potem wyjechała do siebie „tylko po rzeczy” – i znowu u nas.
Żyła z nami jak u siebie: robiła przetasowania, chowała moje ulubione kubki, piekła ciasta, gdy ja chciałem zwykłą jajecznicę. Przestaliśmy czuć się jak we własnym mieszkaniu. Próbowałem delikatnie zasugerować żonie, iż może mama nieco odpocznie u siebie, ale Kinga tylko machnęła ręką: „No jak jej powiesz, przecież jej samotnie smutno, naprawdę ci szkoda odrobiny cierpliwości?”
I znosiłem to. Aż do dnia, gdy przypadek podsunął mi genialne rozwiązanie.
Kacper miał wtedy dwa latka. Pewnego wieczoru podszedł do mnie przed snem i szepnął, iż boi się ciemności. „Tato, w ciemności mieszka Pożeracz…” – wyznał przestraszony. Starałem się go uspokoić. „Synku, jeżeli się boisz – po prostu się śmiej. Śmiech odstrasza wszystkich Pożeraczy. Śmiejesz się, a one uciekają!” – rzuciłem na odczepnego, nie zagłębiając się w szczegóły. Kacper kiwnął głową i poszedł spać.
I oto kilka nocy później, o trzeciej nad ranem, słyszę, jak mój syn idzie korytarzem… i rechocze. Głośno. Preraźliwie. Najszczerzej. Śmiech roznosi się po całym domu. Omal nie spadłem z łóżka, ale zrozumiałem – idzie do łazienki, „odpędza” Pożeracza. Następnego ranka – to samo. I tak noc w noc. Nam, dorosłym, było choćby trochę zabawnie. Ale nie teściowej.
Po kilku dniach podeszła do mnie, spięta jak struna, i oświadczyła:
— Nie wytrzymam już w tym domu! Tu jakaś ciemność, jakieś moce! Dziecko śmieje się po nocach, jakby ktoś przez nie mówił! Mam dosyć! Jadę do siebie. A jeżeli przyjadę – to tylko w dzień. I tylko jeżeli oczyścicie ten dom.
Słowa „egzorcysta” oczywiście nie padło, ale sens był jasny. Skinąłem głową. Kinga wzruszyła ramionami – „mama to mama”. A ja, starając się nie zdradzić triumfu, poszedłem zaparzyć sobie kawę. Sam. Na swojej kuchni. W swoim ulubionym kubku.
Minęły już prawie dwa lata. Teściowa przyjeżdża wyłącznie w dzień – przywieźć pierogi, pobawić się z Kacprem, pogadać z Kingą o plotkach. Ale na wieczór odjeżdża. Punktualnie. Bez sugestii zostania. Czasem tylko narzeka na samotność. Ale wtedy zaraz przypłada mi się „Pożeracz” – i wszystko wraca na swoje miejsce.
Morał? choćby najmilsi ludzie potrafią przekroczyć twoje granice. Ważne, by na czas je odbudować. I uwierzcie mi – nie trzeba kłótni, gniewu ani awantur. Wystarczy odrobina… wyobraźni.