Wychowałam syna sama, licząc na jego wsparcie, a on stał się ciężarem razem ze swoją żoną.
Poświęciłam życie jednemu człowiekowi – mojemu synowi. Pracowałam do upadłego, wyrzekając się wszystkiego, by wyrósł na porządnego człowieka. Zamiast wdzięczności i pomocy, dostałam w zamian obojętność, lenistwo i zdradę. Mój syn, którego tak kochałam, i jego żona stali się dla mnie brzemieniem. Teraz stoję przed strasznym wyborem: wyrzucić ich czy dalej znosić, tracąc resztki sił i nadziei.
Nazywam się Helena Nowak, mieszkam w małym miasteczku na Podlasiu. Mój syn, Jakub, w dzieciństwie wydawał się darem od Boga. Grzeczny, dobry, posłuszny – nigdy nie sprawiał kłopotów. Jako samotna matka harowałam na dwóch etatach, by zapewnić mu godne życie. Marzyłam, iż kiedy dorośnie, stanie się moją podporą, będzie pomagał, tak jak ja pomagałam jemu. Ale te marzenia rozpadły się jak domek z kart, gdy Jakub dorósł.
Po szkole odmówił dalszej nauki. „Mamo, studia to nie dla mnie” – oświadczył i poszedł do wojska. Miałam nadzieję, iż służba go zmieni, iż wróci z chęcią budowania przyszłości. ale gdy wrócił, tylko mnie rozczarował. Uczyć się? „Nie chce mi się”. Pracować? „Tylko jeżeli będzie lekko”. Żądał niemożliwego: wysokiej pensji, łatwej roboty, zero wysiłku. Zatrudnił się w magazynie, ale po miesiącu rzucił, twierdząc, iż „to nie jego”. Pół roku siedział w domu, nie robiąc nic. Ja go żywiłam, kupowałam ubrania, płaciłam za wszystko ze swojej skromnej emerytury, ledwo wiążąc koniec z końcem.
A potem Jakub przyprowadził do domu żonę – Kamilę, osiemnastolatkę bez pracy i ambicji. Jej pewność siebie była irytująca: zachowywała się, jakby świat leżał u jej stóp, choć nie miała ani wykształcenia, ani planów. Oczywiście, zamieszkali u mnie. Moje maleńkie mieszkanie, już i tak ciasne, zamieniło się w pole bitwy. Próbowałam z nimi rozmawiać, zwracać uwagę na bałagan, ich bezczynność, ale każde moje słowo spotykało się ze złością. „Mamo, daj spokój, sami sobie poradzimy!” – warczał Jakub. Kamila przytakiwała, przewracając oczami. Ich słowa brzmiały jak kpina z moich starań.
Pewnego dnia pękłam. „Radźcie sobie, ale nie w moim domu! – wybuchnęłam. – Nie utrzymam was obojga za te grosze z emerytury! Sam ledwo daję radę, a wy siedzicie mi na karku!” Głos mi drżał z bezsilności i gniewu. Postawiłam ultimatum: do końca miesiąca mają się spakować i wynieść. Jakub patrzył na mnie z urazą, Kamila prychnęła, ale żadne nie zaprotestowało. Jednak w głębi serca czuję strach: a jeżeli nie wyjdą? Co zrobię z własnym dzieckiem?
Rozdziera mnie to. Jakub to moja krew, mój chłopiec, dla którego poświęciłam wszystko. Ale on już o mnie nie myśli. Jego obojętność, jego lenistwo, jego wybór równie lekkomyślnej żony – to jak policzek. Kamila tylko pogarsza sytuację: nie gotuje, nie sprząta, żyje na mój koszt, jakbym miała ją utrzymywać. Widzę, jak moje życie ucieka, gdy ciągnę ich oboje, i to rozrywa mi serce.
Co mam zrobić? Wyrzucić ich – to stracić syna na zawsze. Pozwolić zostać – to stracić siebie. Każdego dnia patrzę na Jakuba i szukam w nim tego chłopca, którego tak kochałam. Widzę tylko obcego człowieka, który zapomniał, czym jest wdzięczność. Moja nadzieja na jego pomoc umarła, a teraz stoję nad przepaścią, nie wiedząc, czy starczy mi siły, by zrobić krok.