Jak raz na zawsze oduczyłam natrętną krewną przychodzić na święta bez zaproszenia

newsempire24.com 2 godzin temu

Czasami ludzie myślą, iż rodzina to zawsze radość. Że jak ktoś wpada z ciastem, dziećmi i uśmiechami, to musisz nakryć stół, odłożyć swoje sprawy i grać rolę gościnnej gospodyni. A jeżeli nie – jesteś niewdzięczna, chamowata i w ogóle nie umiesz budować relacji. Ale jakoś nikt nie bierze pod uwagę, iż za tą demonstracyjną rodzinnością często kryje się bezczelność, wścibskość i zwykłe wykorzystywanie.

Opowiem wam tę historię od mojej perspektywy. Wydarzyła się, gdy razem z mężem przeprowadziliśmy się do Warszawy i zaczęliśmy układać sobie życie.

Wynajęliśmy przytulne mieszkanie na Woli, byliśmy zajęci pracą, urządzaniem się, i staraliśmy się unikać niepotrzebnych kontaktów. Nie znosiłam hałaśliwych imprez, a już zwłaszcza domowych biesiad z toną jedzenia i wrzaskiem dzieci. Ale zawsze znajdzie się ktoś, kto traktuje twoje mieszkanie jak własny domek letniskowy, a ciebie jak darmową obsługę.

W moim przypadku była to Zosia – rodzona siostra mojego męża. Na początku było całkiem miło: wpadała z mężem i dzieciakami “na herbatkę”, przynosiła kupione po drodze pierniczki i zachowywała się przyzwoicie. Ale bardzo gwałtownie się to zmieniło. Zosia zaczęła pojawiać się coraz częściej – i zawsze bez zapowiedzi.

– Cześć! Nie masz nic przeciwko, jeżeli wpadniemy dzisiaj? To nakrywaj stół, będziemy za godzinę! – takie telefony stały się normą. Teoretycznie pytała, ale nie czekała na odpowiedź. Odmowy nie uznawała. choćby jeżeli mówiłam, iż jestem chora, zajęta, albo po prostu chcę odpocząć – olewała to.

I gdyby przychodziła sama. Ale nie. Mąż, trójka rozwrzeszczanych dzieci, czasem choćby ich pies Burek. Ani jednego jabłka, ani litra soku – nic. Siedzieli do nocy, wyjadaliby wszystko z lodówki, po czym wychodzili, zostawiając stertę brudnych naczyń i moją wypaloną duszę.

Zaczęłam nienawidzić świąt. Urodziny, Nowy Rok, każdy weekend – stały się torturą. Gotowałam, uśmiechałam się, znosiłam, potem sprzątałam do drugiej w nocy, a rano – do pracy. Mąż milczał. Nie znosił konfliktów i uważał, iż “to przecież siostra, trzeba wytrzymać”.

Aż w końcu pewnego dnia pękłam. Zrozumiałam, iż jeżeli teraz tego nie zatrzymam – będzie tylko gorzej. Zadzwoniłam do Zosi i powiedziałam:

– Zosiu, my z mężem dzisiaj do was wpadniemy. Nakrywaj stół, przygotuj dużo jedzenia – a i wezmę coś dla siebie na wynos. I proszę, żeby było coś słodkiego dla dzieci, bo głodne jak wilki.

– Yyy… może innym razem? – zająknęła się.

– Jesteśmy już w drodze. Będziemy za dwadzieścia minut – odcięłam się i rozłączyłam.

Mąż, gdy się dowiedział, zrobił aferę i odmówił udziału w tej “prowokacji”. Nie nalegałam. Zabralam koleżankę Kasię – która była jak najbardziej za – i jej dwójkę maluchów. Ruszyłyśmy żwawo do Zosi.

Widziałam, jak za firanką przemknął cień. Stała przy oknie. Ale nikt nam nie otworzył. Ani po pukaniu, ani po dzwonku. Firaneczka tylko drgnęła i zastygła. Uśmiechnęłam się.

Z Kasią poszłyśmy do knajpki. Zamówiłyśmy makarony, deser i lampkę wina. Śmiałyśmy się. Dzieciaki rozrabiały, ale w środku czułam spokój. W końcu odzyskałam swój dom, swoje granice i prawo do decydowania, kogo chcę w nim widzieć.

Od tamtej pory Zosia przestała dzwonić. Przestała wpadać. Ani na święta, ani bez powodu. Mąż trochę się obraził, ale w końcu się pogodził. A ja – odetchnęłam.

Wiecie, nie zawsze trzeba być miłą. Czasem, żeby ocalić siebie, trzeba postawić kropkę. Albo przynajmniej nauczyć się zamykać drzwi przed tymi, którzy już dawno w nie nie pukają, tylko wchodzą w butach.

Uważam, iż postąpiłam słusznie. A wy?

Idź do oryginalnego materiału