Jak mi z tym, iż nie chodzę do Kościoła

nikolatkacz.pl 4 lat temu

Przez wiele lat czułam się w Kościele jak w domu.

Pamiętam ten pierwszy raz, gdy coś przestało mi się zgadzać. Gdy zaczęłam czuć wewnętrzną sprzeczność i nie wiedziałam, co robić.

Rozmawiałam wtedy z przyjaciółką, która nie chodziła do kościoła. Poradziła mi, żebym zrobiła sobie przerwę i zobaczyła jak mi będzie bez kościoła. Ten pomysł był dla mnie wtedy absurdalny. Wiedziałam przecież, iż najgorsze co mogę zrobić podczas "kryzysu wiary" to odsunąć się od Kościoła i Eucharystii. Dziś wiem, iż to nie był żaden kryzys wiary, tylko pierwsze wątpliwości, wynikające z patrzenia na Kościół i samodzielnego myślenia.

Ostatni raz, nie licząc ślubu znajomych, byłam w kościele 26 lutego - w Środę Popielcową. I jest mi z tym zaskakująco dobrze.

Wiem, iż wielu moich starych znajomych ten tekst oburzy. Ale wiem też, iż wiele osób potrzebuje tego głosu. Zapraszam Cię dziś na moją historię z Kościołem.


Wychowałam się w rodzinie, w której co niedzielę chodzi się do kościoła. Byłam dzieckiem, które w kościele zawsze czuło się bardzo dobrze - jednym z tych, które zawsze pierwsze biegły pod ołtarz, gdy ksiądz zadawał pytania.

Sześć lat spędziłam w oazie. Co tydzień chodziłam na spotkania jako uczestnik, jeździłam na 15-dniowe rekolekcje, a przez dwa lata byłam animatorem - to ja opowiadałam młodszym "stopniem" o Bogu i wierze.

Mówienie innym o Bogu to trudne i odpowiedzialne zadanie. Nie wiem, czy mi się to udało, ale moim głównym celem było nauczyć moją grupę samodzielnie myśleć i wierzyć swojemu sumieniu. Te treści nie były zawarte w "konspekcie", na podstawie którego animator prowadził spotkania, ale wiedziałam już wtedy, iż to jest najważniejsze w byciu dobrym człowiekiem. A przecież o to w chrześcijaństwie tak naprawdę chodzi.

Z każdym kolejnym rokiem było mi w Kościele trudniej. I nie wiem, czy to kwestia tego, iż ja byłam coraz bardziej świadoma i widziałam więcej, czy tego, iż Kościół ciągle szedł i przez cały czas zmierza w coraz to gorszą stronę. Prawdopodobnie obu.

I tak. Będąc tyle lat blisko z Kościołem wiem, iż wiele jest w nim wspaniałych osób. Sama poznałam wielu świetnych księży. Wiem, iż można chodzić tam, gdzie mówi się o Bogu, miłości i drugim człowieku, a nie o satanistycznych protestach czy zarazie LGBT.

Byłam też jedną z tych osób, które powtarzały niepotwierdzone naukowo fakty o aborcji i o nieodwracalnym cierpieniu psychicznym kobiet. Byłam za całkowitym zakazem aborcji i delegalizacją in vitro. Bo tak mnie uczono. Bo mając 15 lat przyjmowałam te treści od moich autorytetów bezkrytycznie.

W międzyczasie jednak nauczyłam się samodzielnie myśleć. Studia prawnicze też otworzyły mi oczy i pozwoliły uświadomić sobie, iż rolą państwa nie jest penalizowanie wszystkiego, co jest niezgodne z wiarą katolicką, a dbanie o całe społeczeństwo. Że, choć uczono mnie, iż coś może być tylko czarne albo białe, to okazało się, iż życie ma całą tęczę szarości.

Jednak im więcej zdobywałam wiedzy na temat świata, im więcej książek czytałam, im więcej doświadczałam i myślałam, tym więcej toksycznych schematów widziałam w kościele. Uczenia ciągłej nadmiernej pokory, skromności, tego żeby zawsze być grzeczną i chować ogon. Że sukienka musi być za kolano, bo inaczej się prowokuje kolegów (to się fachowo nazywa "kultura gwałtu"), iż trzeba brać na siebie swój krzyż, bo cierpienie uszlachetnia i wiele innych.

Dzisiejszy polski Kościół kilka ma wspólnego z nauką Chrystusa. I ja nie chcę się pod tym podpisywać. Nie chcę dokładać swojej cegiełki do tego zepsucia.

Od dłuższego czasu w głowie siedzi mi jedna scena - w towarzystwie koleżanka rzuciła, iż była w niedzielę w kościele, na co kolega się zdziwił, iż tam chodzi - bo przecież jest inteligentna. Te słowa zabolały.

Ci ludzie, którzy przez cały czas realizowane są w Kościele, mimo tego co się w nim w tej chwili dzieje, nie są ślepi i głupi. Znam wiele inteligentnych osób, które codziennie toczą ze sobą walkę. Walkę, którą doskonale znam. Nie raz się wkurzałam. Nie raz byłam strasznie sfrustrowana tym, iż moje poglądy - które są całkowicie spójne z miłością do bliźniego, są tak dalekie od tego, co dzieje się w polskim kościele. Nie raz chciałam się popłakać albo krzyczeć na całe gardło, gdy przed kościołem były zbierane podpisy w ramach akcji "stop LGBT" albo przeciwników edukacji seksualnej.

Chciało mi się wyć, iż jestem częścią czegoś tak zepsutego, co popiera tak wiele złych i krzywdzących inicjatyw. Ale jednocześnie nie umiałam żyć bez Kościoła. Bo tam się wychowałam, bo to dla mnie naturalne, bo w końcu Kościół dał mi także wiele dobrego.

I gdyby nie pandemia, to pewnie przez cały czas bym chodziła do kościoła. Bo gdy w kościele się dorasta i jest się z nim zżytym, to nie jest to łatwe po prostu nie pójść.

Dziś, gdy patrzę na to co się dzieje w naszym kraju - cieszę się, iż dodatkowo nie przeżywam wewnętrznej walki dotyczącej chodzenia do kościoła. Bo jeżeli ksiądz w mediach podnosi, iż pójście na protest kobiet jest grzechem, to ja się zastanawiam, czy popieranie tej władzy i łamania prawa nim nie jest. I chciałabym, żeby Kościół kilka miał z tym wspólnego, ale ma aż nadto.

I myślę, iż to dobra rzecz. I okazja dla polskiego Kościoła, by zorientować się, iż robi to źle. Bo ja nie jestem jedyną "owcą", która nie chce się podpisywać pod tym, co się dzieje.

Ale jednocześnie tęsknię za tym dobrym Kościołem, którego było mi dane doświadczyć. Mam nadzieję, iż kiedyś podniesie się z kolan - i właśnie taki - pełen dobroci i miłości będzie dominował.

I ostatnia rzecz na koniec - nie oceniajmy się w żadną stronę. Każdy z nas ma zupełnie inną historię, inne potrzeby i jest w innym miejscu życia. To, iż mi tak jest dobrze - nie oznacza, iż Tobie musi. Ale najważniejsze - nie mów źle o tych, którzy przez cały czas są blisko z Kościołem - gwarantuje Ci, iż wielu z nich nie jest z tym łatwo.


Idź do oryginalnego materiału