„Jak gwałtownie przemknęło życie… I jak niespostrzeżenie staliśmy się niepotrzebni własnym dzieciom”

twojacena.pl 4 godzin temu

Jak gwałtownie minęło życie… I jak niezauważalnie staliśmy się niepotrzebni własnym dzieciom.

Anna Nowak zawsze była kobietą silną, opanowaną, o cichym głosie i dobrych oczach. Urodziła troje dzieci, wychowała, wykształciła, wyprawiła za mąż, wyprowadziła w świat. A teraz siedziała przy oknie wiejskiego domu, patrząc w jesienne niebo, i przeglądała stare listy, pocztówki, pożółkłe fotografie. Obok leżała wełniana narzuta, a na kolanach — pudełko, w którym trzymała wszystko, co najcenniejsze: zdjęcia dzieci, kartki od wnuków, wycinki z gazet, gdzie choć wspominano o rodzinie.

Najstarszy syn mieszka za granicą, wyjechał młody, zaraz po wojsku. Minęło wiele lat. Ani razu nie odwiedził. Tylko fotografie w sieci, rzadkie listy, czasem suche wiadomości z życzeniami. Anna nie ma pretensji. Rozumie: życie, praca, rodzina, obowiązki. Ale serce boli. Bardzo boli.

Średnia córka, Kinga, wyszła za mąż za żołnierza. Ciągłe przeprowadzki, rzadkie telefony, pośpiech. Czasem przyjeżdżają, ale krótko i rzadko. Mąż Anny, Jan, zawsze szanował zięcia, był dumny, iż córka ułożyła sobie życie. Gdy przyjeżdżają, w oczach Kingi błyszczy szczęście. I to chyba najważniejsze.

Ale najbardziej przejmowała się najmłodszą — Basią. Po rozwodzie Basia wyjechała do miasta, zostawiając synka pod opieką babci. Anna wtedy sama powiedziała: „Jesteś jeszcze młoda, ładna, ułóż sobie życie. A wnuczka ja przytrzymam”. Córka wyjechała, skończyła szkołę, znalazła pracę. A po kilku latach zabrała syna do siebie.

Gdy Basia przyjechała po chłopca, ten trzymał się spódnicy babci, nie chciał puścić. Płakał cicho, bez słów — tylko policzki mokre. Wtedy Anna zacięła zęby i milczała. Nie śmiała się sprzeciwić.

Minęły trzy lata. Serce coraz bardziej ciągnęło do córki i wnuka. Pewnego dnia nie wytrzymała:

— Janek, pojadę do Basi. Chociaż na kilka dni. Coś mnie gnębi.

Mąż kiwnął głową. On też się martwił, ale sam czuł się słabo, jesień dała mu się we znaki. I tak wczesnym rankiem odprowadził ją na dworzec, wcisnął do ręki paczkę z pierogami i pocałował w czoło.

— Uważaj na siebie, Aniu. Zadzwoń, jak dojedziesz.

Dojechała. Trudno, ale dojechała. Na ramionach dwie torby z prezentami, w rękach worek z przetworami, dżemem i własnoręcznie zrobionymi skarpetami. Zadzwoniła do córki godzinę przed przyjazdem. Basia odpowiedziała krótko:

— Mamo, dlaczego nie powiedziałaś wcześniej? Muszę iść do pracy, odebrać syna ze szkoły, do sklepu… Wszystko w biegu! To nie wieś, tu inaczej się żyje!

— Przepraszam, córeczko — odparła cicho Anna. — Chciałam zrobić niespodziankę…

Powitał ją wnuk. Już nastolatek. Wysoki, barczysty. Podobny do dziadka. Tylko oczy obce. Ostrożne, bez blasku.

— Cześć, babciu — powiedział grzecznie, ale bez czułości. Przytulił się niechętnie.

W mieszkaniu było czysto, nowocześnie, ale chłodno. Basia ugotowała zupę, postawiła na stół pięć małych kotletów. Anna zjadła jeden. Sięgnęła po drugi — i zawahała się. Zrobiło jej się wstyd. Przypomniała sobie, jak sama gotowała całe garnki jedzenia na święta, żeby dzieci najadły się do syta. Tu wszystko było odmierzone.

Wieczorem oglądali ze wnukiem stare filmy, zdjęcia z akademii. Był grzeczny, ale obcy. A Basia coraz częściej znikała — to w sprawach, to na spotkaniu z przyjaciółką, to w pracy zaległości.

Minęły trzy dni. Anna czuła się gościem. Niepotrzebnym. Zbędnym. Pewnego dnia usłyszała, jak wnuk pyta córkę:

— Mamo, kiedy przyjdzie wujek Marek? Obiecał zabrać mnie na mecz.

— Niedługo — odpowiedziała. — Babcia wyjedzie, to przyjdzie.

I Anna zrozumiała. Do końca. Do bólu w sercu.

Spakowała się w milczeniu. Ubrała. Stanęła w drzwiach. Basia wyszła z kuchni:

— Mamo, gdzie ty idziesz? Twój pociąg jutro!

— Wyjadę wcześniej. Nie martw się. Powiedz synkowi, iż dziadek pozdrawia. Nie przejmujcie się, dotarłam — i wrócę. Dziękuję za gościnę.

Całą drogę na dworzec szła w ciszy. W pociągu siedziała przy oknie, patrząc w noc. Łzy spływały po policzkach.

Jak gwałtownie minęło życie… Ile się dało — a jak łatwo stać się nikomu niepotrzebnym. Oni dorośli. Mają swoje życie. A my, rodzice… zostaliśmy gdzieś na uboczu.

Na peronie czekał Jan. Przytulił mocno, przycisnął do siebie.

— Aniu, gdzieś ty była? Już myślałem, iż zwariuję. choćby schudłem.

Uśmiechnęła się. Oczy znów zabłysły łzami — ale teraz ze szczęścia.

— Jedźmy do domu, Janku. Do domu… Tam jeszcze na nas czekają…

Idź do oryginalnego materiału