«Jak gwałtownie minęło życie… I jak niespodziewanie staliśmy się zbędni dla własnych dzieci»

newskey24.com 3 dni temu

Jak gwałtownie przemknęło życie… I jak niewidocznie staliśmy się niepotrzebni własnym dzieciom.

Jadwiga Stanisławówna zawsze była kobietą silną, zorganizowaną, o cichym głosie i życzliwych oczach. Urodziła troje dzieci, wychowała, wykształciła, wydała za mąż, wyprowadziła w samodzielne życie. A teraz siedziała przy oknie wiejskiego domu, wpatrując się w jesienne niebo, i przeglądała stare listy, pocztówki, pożółkłe fotografie. Obok leżał wełniany koc, a na kolanach – pudełko, w którym przechowywała wszystko, co najcenniejsze: zdjęcia dzieci, kartki od wnuków, wycinki z gazet, gdzie choć raz wspomniano o rodzinie.

Najstarszy syn mieszka za granicą, wyjechał młody, zaraz po wojsku. Minęło wiele lat. Nigdy nie przyjechał. Tylko zdjęcia w sieci, rzadkie listy, czasem suche wiadomości z życzeniami. Jadwiga Stanisławówna nie miała mu tego za złe. Rozumiała: życie, praca, rodzina, obowiązki. Ale serce bolało. Bardzo.

Średnia córka, Zofia, wyszła za mąż za wojskowego. Ciągłe przeprowadzki, krótkie telefony, pośpiech. Czasem przyjeżdżali, ale rzadko i na krótko. Mąż Jadwigi, Stanisław, zawsze szanował zięcia, dumny był, iż córka dobrze ułożyła sobie życie. Gdy przyjeżdżali, w oczach Zofii świeciła się radość. I to chyba najważniejsze.

Ale najbardziej martwiła się o najmłodszą – Anię. Po rozwodzie Ania wyjechała do miasta, zostawiając synka pod opieką babci. Jadwiga Stanisławówna wtedy sama powiedziała: „Jesteś jeszcze młoda, ładna, ułóż sobie życie. A wnuczka ja przytrzymam”. Córka wyjechała, skończyła szkołę, znalazła pracę. A po paru latach zabrała syna do siebie.

Gdy Ania przyjechała po chłopca, ten kurczowo trzymał się babcinej spódnicy, nie chciał puścić. Płakał cicho, bezgłośnie – tylko mokre policzki. Wtedy Jadwiga Stanisławówna zacięła zęby i milczała. Nie śmiała się sprzeciwić.

Minęły trzy lata. Serce ciągnęło coraz mocniej do córki i wnuka. Pewnego dnia nie wytrzymała:

— Stasiu, pojadę do Ani. Choć na kilka dni. Coś mi niespokojnie na sercu.

Mąż skinął głową. On też się martwił, ale sam źle się czuł, jesień dała mu w kość. I tak o świcie odprowadził ją na stację, wetknął do ręki paczuszkę z pierogami i pocałował w czoło.

— Uważaj na siebie, Jadziu. Zadzwoń, jak dojedziesz.

Dojechała. Z trudem, ale dojechała. Na plecach dwie torby z upominkami, w rękach siatka z przetworami, konfiturami, wełnianymi skarpetami. Zadzwoniła do córki godzinę przed przyjazdem. Ania odpowiedziała krótko:

— Mamo, czemu nie powiedziałaś wcześniej? Muszę do pracy, odebrać syna ze szkoły, do sklepu… Wszystko w biegu! To nie wieś, tu inaczej się żyje!

— Wybacz, córeczko — cicho odparła Jadwiga Stanisławówna. — Chciałam zrobić niespodziankę…

Powitał ją wnuk. Już nie malec. Wysoki, barczysty. Podobny do dziadka. Tylko oczy obce. Ostrożne, wygaszone.

— Cześć, babciu — powiedział grzecznie, ale bez ciepła. Przytulił się niechętnie.

W mieszkaniu było schludnie, nowocześnie, ale chłodno. Ania ugotowała zupę, postawiła na stole pięć małych kotletów. Jadwiga Stanisławówna zjadła jeden. Sięgnęła po drugi — i zatrzymała się. Zrobiło jej się wstyd. Przypomniała sobie, jak sama gotowała pełne garnki na święta, by dzieci najadły się do syta. Tu wszystko było odliczone.

Wieczorem oglądali ze wnukiem stare nagrania, zdjęcia z przedszkola. Był uprzejmy, ale obcy. A Ania coraz częściej się spóźniała — to sprawy, to „spotkanie z koleżanką”, to „zawalona praca”.

Minęły trzy dni. Jadwiga Stanisławówna czuła się gościem. Niepotrzebnym. Zbędnym. Pewnego dnia usłyszała, jak wnuk pyta córkę:

— Mamo, a kiedy przyjdzie wujek Tomek? Obiecał zabrać mnie na mecz.

— Niedługo — odparła. — Jak babcia wyjedzie, to przyjdzie.

I Jadwiga Stanisławówna wszystko zrozumiała. Do końca. Do bólu w sercu.

Spakowała się w milczeniu. Ubrała. Stanęła w drzwiach. Ania wyjrzała z kuchni:

— Mamo, gdzie? Pociąg masz jutro!

— Wcześniej pojadę. Nie martw się. Powiedz synowi, iż dziadek pozdrawia. Nie przejmujcie się, dotarłam – i dotrę z powrotem. Dziękuję za gościnę.

Całą drogę na dworzec milczała. W pociądzie siedziała przy oknie, wpatrując się w noc. Łzy płynęły po policzkach.

Jak gwałtownie przemknęło życie… Jak wiele włożono — a jak łatwo stało się niepotrzebne. Oni dorośli. Mają swoje życie. A my, rodzice… zostaliśmy gdzieś na uboczu.

Na peronie czekał Stanisław. Przytulił mocno, przycisnął do siebie.

— Jadziu, gdzieś ty się podziewała! Już myślałem, iż oszaleję. choćby schudłem.

Uśmiechnęła się. Oczy napełniły się łzami — ale teraz już ze szczęścia.

— Jedźmy do domu, Stasiu. Do domu… Tylko tam nas jeszcze ktoś czeka…

Idź do oryginalnego materiału