Jak gwałtownie przemknęło życie… I jak niezauważalnie staliśmy się niepotrzebni własnym dzieciom.
Jadwiga Wojciechowska zawsze była kobietą silną, opanowaną, o cichym głosie i dobrych oczach. Urodziła troje dzieci, wychowała, wyprowadziła w świat, wydała za mąż. A teraz siedziała przy oknie wiejskiego domu, patrząc w jesienne nocne niebo i przesuwając palcami po starych listach, pocztówkach, pożółkłych fotografiach. Na kolanach trzymała drewnianą skrzynkę, w której chowała to, co najcenniejsze: zdjęcia dzieci, laurki od wnuków, wyrywane z gazet wzmianki o rodzinie.
Najstarszy syn, Jan, mieszkał za granicą, wyjechał młody, zaraz po wojsku. Minęły lata, a on nigdy nie zawitał z wizytą. Tylko zdjęcia w sieci, krótkie wiadomości, czasem suchy telefon z życzeniami. Jadwiga nie miała mu tego za złe. Rozumiała – praca, życie, obowiązki. Ale serce bolało. Cierpło z tęsknoty.
Średnia córka, Kasia, wyszła za mąż za wojskowego. Ciągłe przeprowadzki, krótkie telefony, gonitwa. Przyjeżdżali czasem, ale rzadko i na chwilę. Mąż Jadwigi, Stanisław, zawsze szanował zięcia, dumny był, iż córka ułożyła sobie życie. Kiedy przyjeżdżali, w oczach Kasi jarzyło się szczęście. I to było najważniejsze.
Ale najbardziej martwiła się o najmłodszą – Elżbietę. Po rozwodzie Ela wyjechała do Warszawy, zostawiając u babci synka. Jadwiga sama jej wtedy powiedziała: – Jesteś jeszcze młoda, ładna, zrób coś ze sobą. A wnuczka ja przytrzymam. Córka wyjechała, skończyła studia, znalazła pracę. A po dwóch latach zabrała chłopca do siebie.
Gdy Ela przyjechała po syna, ten kurczowo chwycił się spódnicy babci, nie chciał puścić. Płakał cicho, bez łkania – tylko mokre ślady na policzkach. Wtedy Jadwiga zacisnięła zęby i milczała. Nie śmiała się sprzeciwić.
Minęły trzy lata. Serce ciągnęło ją coraz mocniej do córki i wnuka. Pewnego dnia nie wytrzymała:
– Stasiu, pojadę do Eli. Choć na kilka dni. Coś mi takiego ciężko na duszy.
Mąż skinął głową. On też się martwił, ale sam ledwo trzymał się na nogach – jesień dała mu się we znaki. I tak o świcie odprowadził ją na dworzec, wcisnął w dłonie paczuszkę z pierogami i pocałował w czoło.
– Uważaj na siebie, Jaduś. Zadzwoń, jak dojedziesz.
Dotarła. Trudna podróż, ale dotarła do stolicy. Na plecach dwie torby z domowymi przysmakami, w rękach siatki z kiszonkami, konfiturami i wełnianymi skarpetami. Zadzwoniła do córki godzinę przed przyjazdem. Ela odpowiedziała krótko:
– Mamo, czemu nie uprzedziłaś wcześniej? Mam pracę, szkołę, zakupy… Tu nie wieś, wszystko w biegu!
– Wycacz, córeczko – szepnęła Jadwiga. – Chciałam zrobić niespodziankę…
Przyjął ją wnuk. Już prawie dorosły. Wysoki, szeroki w ramionach. Podobny do dziadka. Tylko oczy obce. Ostrożne, bez blasku.
– Cześć, babciu – powiedział grzecznie, ale bez ciepła. Przytulił się niechętnie.
W mieszkaniu było czysto, nowocześnie, ale chłodno. Ela ugotowała zupę, postawiła pięć małych kotletów na stole. Jadwiga zjadła jeden. Sięgnęła po drugi – i zawahała się. Zrobiło jej się wstyd. Przypomniała sobie, jak sama gotowała całe garście jedzenia na święta, by dzieci najadły się do syta. Tu wszystko było odmierzone.
Wieczorem oglądali z wnukiem stare nagrania, zdjęcia z przedszkola. Był uprzejmy, ale obcy. A Ela wracała coraz później – to „sprawa”, to „spotkanie z koleżanką”, to „praca”.
Minęły trzy dni. Jadwiga czuła się jak gość. Niepotrzebna. Zawadzająca. Pewnego dnia usłyszała, jak wnuk pyta córkę:
– Mamo, kiedy przyjdzie wujek Marek? Obiecał, iż pójdziemy na mecz.
– Niedługo – odparła. – Jak babcia wyjedzie, to przyjdzie.
I wtedy Jadwiga zrozumiała wszystko. Do końca. Do bólu w piersi.
Spakowała się w milczeniu. Ubrała się. Stanęła w drzwięch. Ela wyszła z kuchni:
– Mamo, gdzie? Pociąg masz jutro!
– Wyjadę wcześniej. Nie martw się. Powiedz chłopcu, iż dziadek przesyła pozdrowienia. Nie martwcie się, dojechałam – dojadę i z powrotem. Dziękuję za gościnę.
Całą drogę na dworzec milczała. W pociągu siedziała przy oknie, wpatrzona w mrok za szybą. Łzy spływały po policzkach.
Jak gwałtownie przeminęło życie… Jak wiele dała – i jak łatwo stała się niepotrzebna. Oni są dorośli. Mają swoje sprawy. A my, rodzice… zostaliśmy gdzieś przy drodze.
Na peronie czekał Stanisław. Objął ją mocno, przycisnął do siebie.
– Jaduś, gdzieżeś ty była! Już myślałem, iż cię diabli wzięli. Schudłem ze zmartwienia.
Uśmiechnęła się. Oczy znów wypełniły się łzami – ale tym razem ze szczęścia.
– Jedźmy do domu, Stasiu. Do domu… Tylko tam ktoś na nas jeszcze czeka…