O, dzieciaczki, przysiądźcie bliżej, opowiem wam historię, która we mnie żyje jak stara piosenka. Siedzę tu, w domu spokojnej starości, robię na drutach skarpetki, a myśli wracają do moich młodych lat. Rodzina mnie tu wysłała, mówią, żebym miała spokój, a ja tylko wspomnienia przesuwam jak paciorki różańca. A ta opowieść o mnie, Ani, i mojej córeczce Świetlanie, o tym, jak życie nauczyło nas, co to prawdziwe szczęście.
Było to dawno, gdy jeszcze byłam naiwna i wierzyłam, iż miłość to wieczne święto. Poznałam Witka wysoki, oczy mu się śmiały, a słodki język miodem płynął. Zakochałam się po uszy, myślałam, iż razem góry przeniesiemy. Pobraliśmy się, a niedługo zaszłam w ciążę. Witek aż promieniał: Będzie syn, Aniu! Mój dziedzic!. Już i szampana kupił, i plany snuł, jak ten syn świat podbije. Śmiałam się, głaskałam brzuch, wyobrażałam sobie, jak we trójkę będziemy spacerować po parku, jak prawdziwa rodzina.
Ale urodziła mi się dziewczynka. Cicha, delikatna jak piórko, z oczami jak wiosenne niebo. Nazwałam ją Świetlaną bo przyszła do mojego życia jak światło. A Witek nie przyszedł. Ani do szpitala, ani po nas. Milczał, jakby go nigdy nie było. Jego matka, pani Halina, jeszcze nóż mi w serce wbiła: Dziewczynka? No to oddajcie ją, po co wam?. Słuchałam, a łzy same leciały. Jak można? Przecież to moja krew, moje serce!
Wróciłam ze szpitala sama. Przycisnęłam Świetlanę do piersi, torbę na ramię i w nieznane. Żyć z Witkiem nie mogłam, a moi rodzice byli daleko, nie miałam do kogo uciec. Zamieszkałyśmy u babci Klary, w starej kamienicy. Pokój ciasny, ściany cienkie, ale ciepło. Babcia Klara, choć czasem burczała, miała serce ze złota. To herbaty gorącej naleje, to kaszę ugotuje, to Świetlanę pokołysze, gdy ja biegłam do pracy. Nie martw się, Aniu mówiła. Bóg widzi twoje łzy, da wam los. I wierzyłam, bo inaczej bym nie wytrzymała.
Żyłyśmy biednie, oj, jak biednie. W dzień stałam w kiosku, sprzedawałam gazety i papierosy, a w nocy myłam biura podłogi, okna, stoły. Dłonie pękały, plecy bolały, nóg nie czułam. Ale gdy Świetlana się uśmiechała, gdy jej rączki wyciągały się do mnie, wszystko znikało. Była moją radością, moim sensem. O Witku nie pytała była za mała, ale czuła, iż to boli. Ja starałam się nie płakać przy niej, choć nocami poduszka mokra od łez.
Minęło pięć lat. Świetlana chodziła już do przedszkola, warkoczyki jej plotłam, a ja wciąż myślałam: jak to się stało, iż mężczyzna, który przysięgał miłość, nas porzucił? Ale życie nie czekało na moje rozmyślania trzeba było jeść, dziecko ubierać, czynsz płacić. Babcia Klara pomagała, jak mogła, a ja jestem jej wdzięczna do grobowej deski. Mówiła mi: Aniu, rodzina to nie ta, z którą krew dzielisz, ale ta, co w biedzie rękę poda. I miała rację.
Pewnego dnia wracam z pracy, zmęczona jak pies, a tu pod naszym blokiem czarny mercedes stoi, lśni jak w filmie. A obok Witek. Trochę postarzały, ale ten sam złoty pierścień, koszula od Armaniego, modna fryzura. I chłopczyk przy nim, czterolatek, jak dwie krople wody do niego podobny. Zobaczył mnie i zbladł jak ściana. Moja Świetlana, odważna, ciągnie mnie za rękę:
Mamo, kto to?
Witek wbił w nią oczy, oniemiał. Bo to jego córka, ta sama, od której uciekł. A tu drzwi mercedesa trzaskają i wyskakuje jego nowa w futrze z geparda, z dziobem jak u kaczki i głosem jak na targowisku. Wituś, kto to ta hołota? wrzeszczy. Chłopczyk ją poparł: Tato, jedźmy, one śmierdzą!.
W piersi mi się wszystko ścięło, ale podniosłam głowę. Wzięłam Świetlanę za rękę i poszłyśmy. Powoli, z godnością. Bo my nie jesteśmy hołotą, my jesteśmy rodziną. Witek pobiegł za róg, chciał pewnie coś powiedzieć, ale nie odważył się. I dobrze. Bo co mógł? Przeprosić? Za późno, chłopie, za późno. Drzwi, które raz zamknąłeś, nie zawsze się otwierają.
W domu pachniało żurkiem babcia Klara zostawiła. Świetlana siadła jeść, a ja gładziłam jej warkoczyk. Spytała: Mamo, kto to był?. A ja tylko odparłam: Człowiek z przeszłości, córeczko. Bez niego nam lepiej. Kiwnęła głową, bo w jej pięciu latach było więcej mądrości niż w całym życiu Witka.
A o nim słyszałam później od sąsiadów. Mówili, iż siedział w barze, pił whisky, w sufit się wpatrywał. Może zrozumiał, iż prawdziwe szczęście zamienił na pierścionki i mercedesy. Ale czasu nie cofniesz. Jego nowa, podobno, długo z nim nie wytrzymała znalazła sobie bogatszego. A ten chłopiec, jego syn, rósł bez ojca, bo Witek nie był typem na dzieci, wolał w karty grać i wódkę pić.
Moja Świetlana wyrosła na piękną kobietę. Uczyła się dobrze, na studia poszła, teraz pracuje, pomaga mi. O Witku nie wspominałyśmy nie było o czym. A ja, choć w domu spokojnej starości, nie smucę się. Bo wiem: przetrwałyśmy ze Świetlaną. I nie dlatego, iż byłyśmy silne, ale dlatego, iż się kochałyśmy. A babcia Klara, niech jej ziemia lekką będzie, zawsze była z nami w każdej misce żurku, w każdym dobrym słowie.
Tak to, moje drogie. Pamiętajcie: szczęście nie jest w pieniądzach ani w lśniących samochodach. Szczęście to być kochanym. choćby cicho, choćby w ciasnym pokoiku, gdzie pachnie żurkiem i dziecięcym snem. A gdy wybieracie, z kim życie dzielić, patrzcie w serce, nie na złote pierścionki. Bo serce nie zdradzi, a złoto to tylko zimny metal.