Jak Babcia Tonia Odnalazła Córkę

newsempire24.com 9 godzin temu

Cichy wieczór otulał wieś miękkim zmierzchem, gdy Antonina Semyonovna, którą wszyscy we wsi nazywali po prostu babcią Tonią, wyszła ze swojego starego domku i podeszła do sąsiedniego płotu. Trzykrotnie zapukała kostkami palców w szybę. Szkło odpowiedziało głuchym, ale znajomym stukotem. Po chwili w oknie pojawiła się zaskoczona, poorana zmarszczkami twarz sąsiadki, Marii Stefanovny. Szeroko otworzyła stare, skrzypiące drzwi i stanęła na ganku, poprawiając niesforny kosmyk siwych włosów.

“Tonia, kochanie, czemu stoisz jak obca na progu? Wchodź, nie krępuj się, akurat stawiam herbatę!” zawołała przez podwórko, ale w jej głosie było już słychać niepokój.

“Nie, nie, Mario Stefanovno, dziękuję, nie wejdę” głos Antoniny drżał, i sama dziwiła się tej nagłej słabości. “Mam do ciebie sprawę, ważną, bardzo ważną. Słuchaj, sąsiadko, muszę jechać do miasta, do szpitala wojewódzkiego. Z pilnym skierowaniem. Z moimi oczami jest bieda, męczę się strasznie. Łzawią bez przerwy, wszystko mi się rozmazuje, jakby w gęstej mgle, a w nocy bolą tak, iż światło dzienne nie cieszy. Nasz doktor, młody jeszcze, popatrzył i ręce rozłożył mówi, iż potrzebna operacja, i to szybko, bo inaczej… inaczej całkiem oślepnę. Nie wiem, jak się tam dostać, jestem sama, zupełnie sama. Ale myślę, iż świat nie jest bez dobrych ludzi, ktoś podpowie, pokieruje.”

“Tonieczko, droga, oczywiście, oczywiście, jedź, nie zwlekaj!” odparła natychmiast Stefanovna, przebierając nogami w zniszczonych kapciach. “Zajmę się twoim domem, twoją kózką Mąciochą, kurkami, wszystkim! Nie martw się tak! Masz rację zostać samej w ciemności, toż to dopiero byłoby nieszczęście! Jedź, niech cię Bóg strzeże!”

Antonina Semyonovna miała już dobrze ponad siedemdziesiąt lat. Jej życie, długie i niezmiernie trudne, rzucało ją po świecie, wystawiało na próby, biło tak, iż zdawało się, iż już nie wstanie. Ale wstawała. I w końcu, jak ptak ze złamanym skrzydłem, znalazła schronienie w tej cichej wiosce, w domku, który dostała po dawno zmarłych krewnych. Droga do miasta wydawała jej się nieskończona i przerażająca. Siedząc w trzęsącym się autobusie, ściskała w dłoniach swoją zniszczoną torbę i w kółko powtarzała w myślach ten sam pełen lęku monolog.

*”Nożem… nożem będą dotykać moich oczu? Jak to w ogóle możliwe? Choć doktor uspokajał: ‘Nie bójcie się, babciu, operacja nie jest skomplikowana’, serce mi się ściska, jakby złym przeczuciem. Boję się. O, jak ja się boję…”*

W szpitalnej sali, do której ją skierowano, było czysto, pachniało lekami i ciszą. Przy oknie leżała młodsza kobieta, a naprzeciwko druga, w jej wieku. Od tego towarzystwa Antoninie Semyonovnie zrobiło się trochę lżej. Znużona opadła na łóżko i pomyślała: *”Ot, i moje nieszczęście nie jest osamotnione. I młodych, i starych ta choroba nie oszczędza.”*

Po obiedzie, który tu nazywano *”ciszą poobiednią”*, do sali wtargnęli krewni. Do młodszej przybiegł mąż z synkiem-uczniem, obładowani owocami i sokami. Do drugiej przyszła córka z mężem i małą, kręconą wnuczką, która śmiała się głośno i paplała bez końca. Otoczyli swoją matkę i babcię troską, uwagą, ciepłymi słowami. W sali zrobiło się głośno, wesoło i… nie do zniesienia samotnie. Antonina Semyonovna odwróciła się do ściany i otarła zdradliwą łzę. Nikt do niej nie przyszedł. Nikt nie przyniósł ani jabłka, ani zwykłego dobrego słowa. Była tu całkiem sama, przez wszystkich zapomniana, nikomu niepotrzebna staruszka. Serce ścisnęło się od gorzkiej, przeszywającej zazdrości i bezdennej rozpaczy.

Następnego ranka odbyła się wizyta lekarska. Do sali weszła lekarka w śnieżnobiałym, idealnie wyprasowanym kitlu. Była młoda, piękna i promieniowała takim spokojem i pewnością siebie, iż babci Toni od razu zrobiło się lżej.

“No i jak samopoczucie, Antonino Semyonovno? Nastrój bojowy?” głos lekarki był niski, aksamitny, pełen szczerego zainteresowania i ciepła.

“Jakoś tam, jakoś, córeczko, znosimy, gdzie się podziać” zakrzątała się staruszka. “Wybaczcie, droga, a jak was zwać po imieniu?”

“Weronika Piotrovna. Jestem waszą lekarką prowadzącą. A wy, Antonino Semyonovno, powiedzcie mi, czy ktoś z rodziny do was przyjdzie? Macie dzieci? Może kogoś powiadomić?”

Serce babci Toni zamarło. Spuściła wzrok i wyszeptała pierwszą lepszą wymówkę, gorzką i tak daleką od prawdy: “Nie mam, córeczko, nie mam nikogo. Bóg dzieci nie dał…”

Lekarka delikatnie pogładziła ją po ręce, coś zanotowała w historii choroby i wyszła z sali. A Antonina Semyonovna została siedzieć na łóżku, jakby ktoś ją wewnątrz oparzył. Sumienie się obudziło, zabiło w skroniach. *”Po co? Po co skłamałam tej dobrej kobiecie? Po co wyparłam się tego, co było w moim życiu najświętsze? Toż to nieprawda, nieprawda!”*

Nie chciała rozdrapywać starej, nigdy niezagojonej rany, bólu, z którym żyła niemal całe życie. Niosła go w sobie jak ciężar, z każdym rokiem stawał się tylko dotkliwszy. Przecież miała córkę. Ukochaną, jedyną córeczkę Weronikę.

Dawno temu, za młodu, poznała Piotra, weterana wojennego, inwalidę bez ręki. W tamtych powojennych czasach, gdy mężczyzn brakowało, nie zastanawiała się długo i wyszła za niego. Pierwsze lata żyli zgodnie, urodziła się córeczka, a potem Piotr ciężko zachorował. Położył się nagle i żadne leczenie, żadni znachorzy nie pomogli. Pochowała męża i została sama z maleńką córeczką na rękach.

Antonina w młodości była pięknością smukłą, rumianą, z gęstym warkoczem. Pracowała w gospodarstwie, ciągnęła ciężar ponad siły. Aż

Idź do oryginalnego materiału