Inny Kowalski…
Marek poczuł, jak Weronika dotknęła jego dłoni.
— Co? — Otworzył oczy. — Już zaczyna się?
Zagadkowo się uśmiechnęła i spojrzała w stronę łóżka obok. Marek odwrócił głowę i zobaczył zawiniątko. Dotknął go, ale kocyk pod jego palcami zapadł się – kołderka była pusta.
— Marek! — z oddali dobiegł zaniepokojony głos Weroniki.
Otworzył oczy i zobaczył jej napiętą twarz, jakby nasłuchiwała czegoś. Potrząsnął głową, próbując otrząsnąć resztki snu.
— Co? Już? Przecież zostały jeszcze dwa tygodnie…
— Nie wiem, boli mnie brzuch — odparła Weronika.
— Dobra. — Marek podniósł się na łokciach. — Trzeba wezwać karetkę. — Spojrzał na łóżko obok. Żadnego zawiniątka. Odruchowo westchnął z ulgą, odganiając senne majaki.
— Poczekajmy. Nie jestem pewna, czy to skurcze. Po prostu pobolewa. Mówili, iż karetkę wzywamy, gdy przerwy między skurczami skrócą się do dziesięciu minut. — Weronika patrzyła na niego pełna nadziei.
— Jak karetka dojedzie, ty już urodzisz. Gdzie mój telefon? — Marek sięgnął po dżinsy zwisające z oparcia krzesła. Z kieszeni wypadł telefon, uderzając o miękki puszysty dywan.
Ostatecznie się obudził, wstał, podniósł telefon i wciągnął spodnie. Za plecami Weronika jęknęła, obejmując brzuch dłońmi.
— Co? Skurcz? — Przeniósł się na drugą stronę łóżka, usiadł obok niej i zaczął masować jej plecy pięściami, tak jak uczono w szkole rodzenia.
— Głęboko oddychaj — powiedział, sam głośno wciągając powietrze nosem i wypuszczając ustami. Weronika go naśladowała.
— Już przeszło — odparła z wymuszonym uśmiechem.
— Wzywam karetkę. — Marek zerwał się z łóżka. — Nie. Ubieraj się, sam cię zawiozę do szpitala. Będzie szybciej.
Torba z niezbędnikami od tygodni stała w kącie sypialni.
— Dokumenty są w szufladzie — powiedziała Weronika, wkładając luźną sukienkę przez głowę.
Marek wyjął papiery, na dnie szuflady zauważył ładowarkę do telefonu, wrzucił ją do torby razem z teczką.
— A paszport?
— Jest w szafie — odpowiedziała spod sukienki.
Marek pobiegł do innego pokoju. Przeszukał półki, przeklinając w myślach Weronikę za to, iż nie trzyma wszystkiego w jednym miejscu. „Dobra, jej telefon…”. — Gdzie twój telefon?! — krzyknął w stronę sypialni.
— Tutaj, na nocnej szafce — odpowiedziała spokojnie.
— Weronika, ile razy mówiłem, żeby mieć wszystko pod ręką? Jak małe dziecko — mruczał, wracając. — Grzebień, szczoteczka…
Weronika uśmiechnęła się przepraszająco, ale grymas bólu wykrzywił jej usta.
— Zaraz. — Rzucił torbę na podłogę i znów masował jej plecy. W środku narastała irytacja. Spojrzał na zegarek — wpół do szóstej rano.
Weronika rozluźniła się — ból ustąpił, by wrócić po kilku minutach.
Marek wciągnął koszulkę, podniósł torbę.
— Chodź, może zdążymy zejść przed następnym skurczem.
Weronika powłóczyła się do przedpokoju, podtrzymując ciężki brzuch. Marek pomógł jej włożyć szerokie, krótkie botki — eleganckie buty odłożone na bok, bo opuchnięte stopy już się w nie nie mieściły. Narzucił jej płaszcz, naciągnął kaptur, sam zaczął się ubierać. Skarpetki… Zapomniał o skarpetkach, nie było czasu szukać — wsunął bose stopy w buty.
— Idziemy? — Pomógł Weronice podnieść się z niskiej pufy i wyszli za drzwi.
W drodze do windy Weronika przystanęła, jęknęła, opierając dłoń o ścianę. Marek współczuł, ale irytował się jej powolnością. W tym tempie w godzinę nie dojdą do szpitala.
— Powoli, w samochodzie będzie lżej — powiedział, ciągnąc ją w stronę windy. — Jeszcze trochę — dodał, jak mantrę.
Miasto dopiero się budziło. Tu i ówdzie zapalały się światła w oknach. W nocy spadło dużo śniegu, utrudniając wyjazd z podwórka.
„Dlaczego ludzie, planując dziecko, nie myślą o porze roku? Latem byłoby łatwiej — wcześnie świta, zero śniegu i lodu. Następnym razem wezmą to pod uwagę…” Rozmyślania przerwał jęk Weroniki.
Na drogach było pusto. Marek wcisnął gaz.
— Wera, wytrzymaj. Jeszcze trochę. Oddychaj…
Marek czuł, iż za każdym razem, gdy Weronika się kurczyła z bólu, jego mięśnie brzucha też mimowolnie się napinały. Ale to nie to samo. Nie mógł przejąć jej cierpienia, by ulżyć.
Dotarli do szpitala. Marek pomógł żonie wysiąść, ciągnął ją po pochylni pod znak „Izba Przyjęć”, otworzył drzwi i wszedł za nią. Pusto.
— Halo, jest ktoś?! Żona rodzi! — krzyknął w pustkę. Głos odbił się echem.
Znikąd pojawiła się kobieta w białym fartuchu.
— Spokojnie, tatusiu. Co ile minuty skurcze? — spytała położna.
— Częstsze, już w drodze — odpowiedział za żonę Marek.
— Kapcie macie? Pomóż żonie przebrać buty. Płaszcz i obuwie zabierzcie. Dokumenty. — Kobieta wydawała krótkie polecenia.
Marek wykonywał wszystko w pośpiechu. Wydawało mu się, iż działa szybko, ale czuł się jak w zwolnionym tempie. Weronika ciężko oddychała, przygryzając wargę.
— Idźcie do domu. Zapiszcie numer, gdzie dzwonić. — Położna wskazała na ścianę, gdzie przyczepiona była kartka z wydrukowanym dużymi literami numerem telefonu.
Marek oderwał wzrok i zobaczył Weronikę już przy przeciwległych drzwiach. Patrzyła na niego zagubiona, w oczach malował się strach. Serce ścisnęło mu się z niepokoju. Na myśl, iż może jej nie zobaczyć, zrobiło mu się niedobrze. Rzucił się w jej stronę, ale wyciągnięta dłoń położnej zablokowała mu drogę.
— Tam nie wolno!
KochaMarek wrócił do domu, ale zamiast czekać, postanowił wysłać wszystkim znajomym SMS-a z radosną nowiną – choć dopiero teraz dotarło do niego, iż jego życie na zawsze się zmieniło, a największa przygoda dopiero się zaczyna.