Inny Ivanow…

newsempire24.com 2 dni temu

**Dziennik, 12 stycznia 2024**

Poczułem, jak Weronika dotknęła mojej ręki.
— Co? — Otworzyłem oczy. — Już?
Uśmiechała się tajemniczo, patrząc na łóżko obok mnie.
Obróciłem głowę i zobaczyłem zawiniątko. Dotknąłem je, ale kocyk ugiął się pod palcami. Było puste…
— Krzysztof! — z oddali dobiegł zaniepokojony głos Weroniki.

Otworzyłem oczy i ujrzałem jej napiętą twarz, jakby nasłuchiwała czegoś. Potrząsnąłem głową, próbując otrząsnąć się z resztek snu.

— Co? Już? Przecież zostały jeszcze dwa tygodnie…

— Nie wiem, boli mnie brzuch — szepnęła.

— Dobra. — Podparłem się na łokciach. — Trzeba wezwać karetkę. — Spojrzałem na sąsiednie łóżko. Żadnego zawiniątka. Odruchowo westchnąłem z ulgą, odpędzając senne majaki.

— Poczekajmy. Nie jestem pewna, czy to skurcze. Po prostu boli. Mówili, żeby dzwonić, gdy przerwy skrócą się do dziesięciu minut. — Weronika patrzyła na mnie pełna nadziei.

— Zanim karetka dojedzie, urodzisz. Gdzie mój telefon? — Siegnąłem po dżinsy zawieszone na oparciu krzesła. Telefon wypadł z kieszeni, tłumiony przez puszysty dywan.

Otrzeźwiałem, wstałem, podniosłem go i naciągnąłem spodnie. Za mną Weronika jęknęła, obejmując brzuch.

— Co? Skurcz? — Przesiadłem się na jej stronę łóżka i zacząłem masować jej plecy pięściami, jak uczyli na kursie przedporodowym.

— Oddychaj głęboko — powiedziałem, sam głośno wciągając powietrze nosem i wydychając ustami.
Weronika powtórzyła.

— Już przeszło — wyszeptała, wymuszając uśmiech.

— Dzwonię po karetkę. — Zerwałem się. — Nie, lepiej zawieziemy cię sami. Będzie szybciej.

Torba z rzeczami stała od tygodni w rogu sypialni.

— Dokumenty w szufladzie — szepnęła Weronika, wkładając przez głowę obszerne sukienkowe ubranie.

Wyjąłem papiery, zauważyłem ładowarkę i wrzuciłem ją do torby.

— A dowód?

— W szafie. — Jej głos dobiegał spod materiału.

Pobiegłem do drugiego pokoju, kląłem pod nosem, iż nie spakowała wszystkiego razem. „Jej telefon…” — Gdzie twój telefon?! — krzyknąłem.

— Na szafce nocnej — odparła spokojnie.

— Weronika, ile razy mówiłem, żeby trzymać wszystko pod ręką? Jak dziecko — mruczałem, wracając. — A szczotka, pasta…

Uśmiechnęła się przepraszająco, ale grymas bólu wykrzywił jej usta.

— Już. — Rzuciłem torbę na podłogę i ponownie masowałem jej plecy.
W środku rosła irytacja. Zerknąłem na zegarek — wpół do szóstej rano.

Weronika rozluźniła się, ból ustąpił, by wrócić po chwili.

— Chodź, może zdążymy zejść przed następnym skurczem.

Kulała w stronę przedpokoju, podtrzymując brzuch. Ubrałem ją w szerokie botki — modne buty odstawione, bo opuchnięte stopy nie mieściły się. Naciągnąłem kurtkę, kaptur… Sam zapomniałem o skarpetach. Nie było czasu szukać. Wsadziłem bose stopy w buty.

— Gotowa? — Pomogłem jej wstać z pufy i wyszliśmy.

W drodze do windy przystanęła, opierając się o ścianę. Współczułem, ale irytowała mnie jej powolność. Tak nie dojedziemy do szpitala.

— Powoli, w aucie będzie lepiej — ciągnąłem ją dalej.

Miasto dopiero się budziło. Śnieg utrudniał wyjazd z podwórka.

„Dlaczego ludzie nie planują dzieci na lato? Żadnego śniegu, lodu…” Myśli przerwał jęk Weroniki.

Drogi puste, wcisnąłem gaz.

— Wytrzymaj, niedaleko. Oddychaj…

Czułem, jak przy każdym jej skurczu napinają się moje mięśnie. Ale to nie to samo. Nie mógłbym wziąć jej bólu na siebie.

Wreszcie szpital. Pomogłem jej wysiąść, wciągnąłem po pochylni pod napis „Izba Przyjęć”. Pusto.

— Jest ktoś? Żona rodzi! — krzyknąłem.

Zjawiła się pielęgniarka.

— Spokojnie, tatusiu. Co ile skurcze? — zwróciła się do Weroniki.

— Częstsze, podczas jazdy — odpowiedziałem za nią.

— Kapcie macie? Pomóż żonie przebrać się. Dokumenty.

Wykonywałem polecenia, choć wydawało mi się, iż poruszam się w zwolnionym tempie. Weronika gryzła wargę.

— Idźcie do domu. Tu numer, gdzie dzwonić. — Pielęgniarka wskazała kartkę na ścianie.

Oderwałem wzrok, zobaczyłem Weronikę przy drzwiach. Jej przestraszone oczy… Serce ścisnęło się, poczuł mdłości. Rzuciłem się w jej stronę, ale pielęgniarka zablokowała drogę.

— Tam nie wolno!

Kochałem ją w tej chwili najbardziej. Chciałem coś powiedzieć, ale słowa uciekły.

— Kocham cię! — krzyknąłem, wymuszając uśmiech.
Odpowiedziała grymasem bólu.

„Boże…” Nie znałem modlitw, a jeżeli kiedyś je słyszałem, teraz wypadły z głowy.

Zaniósł rzeczy do auta, wsiadłem. Gdy wróciłem do domu, był czas na pracę. Jaka pracę? Zadzwoniłem do szefa, powiedziałem, iż żona rodzi.

— Rozumiem, sam dwa razy szalałem — odparł. — Daj znać, jak się wszystko skończy.

Błądziłem po mieszkaniu, dotykałem przedmiotów. W sypialni wziąłem poduszkę Weroniki, wdychałem jej zapach.

— Wszystko będzie dobrze.
„Dzwonić już, czy za wcześnie?”

Przypomniałem sobie, jak poznaliśmy się na urodzinach kolegi. Nie zakochałem się od razu. Wydała mi się zbyt niezależna. Ale zaprosiłem ją do tańca — bo inne kobiety były zajęte.

Później kolega wyznał, iż jego żona specjalnie ją zaprosiła.

Odprowadzałem ją potem. Rozmowa nie kleiła się, ale czułem spokój. Nie drżałem jak przy innych. Minęło cierpienie, niepewność.

Po dwóch dniach zadzwoniłem (żona kolegi dała numer). Weronika nie grała trudnej. Spotkaliśmy się. I tak, niespodziewanie, znalazłem swoją drugą połowę. Miała trzydzieści trzy lata, ja czterdzieści jeden. Oboje z„Otworzyłem oczy, gdy usłyszałem dzwonek telefonu — szpital dzwonił, aby powiedzieć, iż nasz syn ma takie samo określenie jak ja, a Weronika śpi spokojnie, trzymając go w ramionach.”

Idź do oryginalnego materiału