Ich córka leżała w śpiączce od miesięcy, a lekarze nie dawali już nadziei. Gotowi się z nią pożegnać, rodzice stali przy jej szpitalnym łóżku po raz ostatni.
Wydawało się, iż wszechświat miał wyjątkowo okrutne poczucie humoru, jeżeli chodzi o rodzinę Nowaków. Przez lata Piotr i Olga szukali śladów dziecięcego śmiechu w swoim cichym domu. Przemierzali sterylne korytarze klinik leczenia niepłodności, trzymając się za ręce, tylko po to, by usłyszeć współczujące uśmiechy i suche słowa: Nic się nie da zrobić. Olga pielgrzymowała do świętych miejsc, choćby do Jerozolimy, z Piotrem u boku jako wiernym rycerzem. Ale niebo milczało.
W końcu, zmęczeni latami prób, pogodzili się z losem. Postanowili stworzyć rodzinę w inny sposób adoptować nie jedno, ale dwa dzieci. Dwie dziewczynki, które wypełniłyby ciszę.
Rankiem, gdy mieli jechać do sąsiedniego województwa po dziewczynki z domu dziecka, dom wibrował nerwową energią. Olga pakowała kanapki w kuchni, gdy zapach pieczeni wołowej który zwykle uwielbiała nagle wywołał u niej mdłości. Zatkało ją tak mocno, iż ledwie zdążyła dobiec do łazienki.
Wycieczka została odwołana. Zamiast jechać po nowe życie, pojechali do lokalnej przychodni. Tam, w małym, niepozornym gabinecie, wszechświat w końcu pokazał im swój żart: Olga była w ciąży. W szesnastym tygodniu.
Piotr oszalał z radości. Jego okrzyk wstrząsnął ścianami przychodni. Ściskał lekarza, pielęgniarkę, a choćby próbował objąć doniczkę z paprotką. Ginekolog surowa kobieta o żelaznym spojrzeniu zagroziła wezwaniem ochrony, jeżeli nie przestanie przekładać jej ulotek o opiece prenatalnej. Od tego dnia ich życie kręciło się wokół jednego punktu: nadchodzącego cudu. Piotr stał się strażnikiem, troskliwym zdobywcą najlepszych produktów. Przeszukiwał targ jak jastrząb, wypytując sprzedawców o pestycydy, i wracał z ekologicznymi serami, owocami i warzywami dla swojej królowej. Olga, kobieta z magistrem pedagogiki i dwudziestoletnim doświadczeniem, słuchała wykładów o zaletach jarmużu od mężczyzny, którego kulinarnym szczytem było podgrzewanie resztek w mikrofalówce.
Kilka tygodni później los zagrał kolejną kartę. USG pokazało nie jedno, ale dwa bijące serca. Bliźniaczki.
Ciąża Olgi była ciężka. Ze względu na wiek większość drugiego i trzeciego trymestru spędziła na leżąco. Ale trud został zapomniany w chwili, gdy usłyszała pierwszy płacz córek. Dwie doskonałe, piękne księżniczki, identyczne jak dwie krople wody. Nazwali je na cześć babć: Kinga i Ania.
Życie zamieniło się w piękny, chaotyczny wir nieprzespanych nocy, pieluch i miłości tak głębokiej, iż aż bolało. Dziewczynki rosły zdrowe i bystre, często wyprzedzając rówieśników. Były jak dwie połówki jednej duszy. Choć wyglądały identycznie, ich charaktery były jak noc i dzień.
Kinga była jak kometa pełna energii, przyciągająca ludzi jak magnes. Sportowa, ambitna, zarażała śmiechem cały dom. Ania zaś była jak spokojna rzeka. Znajdowała ukojenie w książkach, naturze i sztuce. Była domatorką, ale jej świat był bogaty i pełen barw. Ich więź była nierozerwalna.
Osiemnaście lat minęło w mgnieniu oka. Kinga, pływaczka, podróżowała po kraju na zawody, a kolejka adoratorów ustawiała się pod drzwiami. Na zawodach w Gdańsku poznała Andrzeja, pływaka o łagodnym uśmiechu i oczach widzących tylko ją. Romans przez telefon i loty w obie strony zakończyły się decyzją: brali ślub.
Ania prowadziła cichsze życie. Jej świat to rodzina i zwierzęta, które ratowała. Jeją pasją było gotowanie. Z prostych składników tworzyła arcydzieła. Aniu, znowu?! Jak mamy utrzymać wagę, gdy tak pachnie? narzekali rodzice ze śmiechem.
Jej najwierniejszym przyjacielem był Grom olbrzymi owczarek środkowoazjatycki, podarowany przez ojca trzy lata wcześniej. Białe szczenię wyrosło na stokilogramowego kolosa o sercu baranka. Grom był cieniem Ani, jej strażnikiem i powiernikiem.
Pewnego ciepłego popołudnia rodzina zebrała się, by omówić ślub Kingi i Andrzeja. Mieli połączyć się przez Skypea z jego rodzicami. W powietrzu unosiła się euforia i gorycz nadchodzących zmian. Po ślubie Andrzej zabierał Kingę do nowego miasta.
Chodź, Aniu! Jedziemy do restauracji ustalić menu. Potrzebujemy twojej eksperckiej opinii! zawołała Kinga, wyciągając kluczyki.
Andrzej odpalił silnik. Gdy Ania wyszła z domu, coś się w Gromie zerwało. Łagodny olbrzym zamienił się w wściekłą bestię. Rzucił się na samochód, warcząc i drapiąc opony. Jego wycie przeszyło Piotra do szpiku kości.
Grom, stój! krzyknął, próbując go uspokoić.
Zepsułaś go, Aniu zaśmiała się Kinga. Nie znosi, gdy cię nie widzi.
Ania nie odpowiedziała. Czuła, jak w piersi zaciska się lęk. To nie była zazdrość to był czysty strach. Ale nie mogła odmówić siostrze. Wsiadła do auta, patrząc smutno przez tylne okno na psa.
Grom obserwował, jak odjeżdżają, a potem wydał jeden ostatni, przejmujący skowyt. Piotr zobaczył łzę spływającą po jego pysku. Nigdy wcześniej nie widział, żeby pies płakał.
Andrzej jechał pewnie. Słońce, gładka droga i śmiech sióstr tworzyły idealną bańkę szczęścia. Wziął zakręt trochę za szybko, ale asfalt był suchy.
Wtedy pojawiła się ciężarówka z drewnem.
Kierowca stracił panowanie nad pojazdem. Przyczepa, przeciążona, przechyliła się jak gigantyczna kosa. Nie uderzyła w ich samochód pochłonęła go całego.
Na miejscu było tylko milczenie i pogięte blachy. Dwie osoby leżały przykryte kocem przy drodze. Trzecia Ania jeszcze oddychała. Karetka pomknęła z wyciem syreny do szpitala.
Kierowca, starszy mężczyzna z twarzą pooraną zmarszczkami, łkał: Zabiłem ich Zamknąłem oczy tylko na chwilę
Zamiast wesela był pogrzeb.
Piotr i Olga stali przy grobie jak pos