Gwiazdy nad nami: wspomnienie o babciach

newsempire24.com 2 tygodni temu

Gwiazdy nad nami: pamięć o babciach

Miałem, jak każdy, dwie babcie. Różne jak dzień i noc, ale jednakowo oddane. Nazywały się prawie tak samo: Anna Nowak, mama mamy, i Antonina Kowalska, mama taty.

Anna mieszkała w centrum miasteczka, w przestronnym mieszkaniu pełnym książek i starych mebli. Tata mówił, iż była „miejską damą” — elegancką, z lekkim zapachem butności. Pojawiła się w moim życiu pierwsza. Antonina zaś była wiejską kobietą, prostą. Mama śmiała się: „Trzy klasy szkoły, czego po niej oczekiwać?”. Tata poprawiał: „Nie trzy, tylko siedem!”. Zamieszkała z nami, gdy poszedłem do szóstej klasy.

Gdy miałem siedem lat, Anna ciężko zachorowała. Mama rzuciła pracę, by się nią opiekować. Zostaliśmy z tatą w naszym małym mieszkanku, kupionym za oszczędności dziadka-naukowca. Na początku było wesoło: tata palił w domu, a ja oglądałem telewizję do późna. Ale niedługo zrobiło się nudno. Tacie znudziło się gotować, mnie — jeść parówki. W końcu przenieśliśmy się do babci. Tymczasowo, myśleliśmy, ale zostaliśmy na zawsze — jedna pensja nie wystarczała, więc nasze mieszkanie wynajęliśmy.

Gdy babcia chorowała, starałem się być cicho jak mysz. Jej mieszkanie było dla mnie zagadką — ciemne spiżarnie, wysokie szafy, ciężkie zasłony, za którymi chowałem się godzinami. Ale czasem przesadzałem.
— Zabierzcie tego urwisa! — krzyczała babcia. — Dlaczego dziecka nie wychowujecie?
— No to wychowuj — odgryzał się tata.
— I wychowam! — groziła, ale zaraz głaskała mnie po głowie.

I wychowała. Poszedłem do pierwszej klasy, a babcia postanowiła uczyć mnie muzyki, twierdząc, iż mam słuch absolutny.
— Przynajmniej przestanie biegać po domu jak dzikus — warczała.

Nudziłem się, grając gamy na pianinie, licząc minuty do końca lekcji. Tata skierował moją energię inaczej — zapisał mnie na judo.
— Kaleczycie dziecko! — oburzała się babcia. — Ma talent, a wy…
— A ty spytałaś, czy chce twoją muzykę? — kłócił się tata.

Nie chciałem ani muzyki, ani judo. W ogóle nie wiedziałem, czego chcę.

Gdy babcia wyzdrowiała, mama wróciła do pracy, a ja zostałem „pod opieką babci”. Tak skończyłem pierwszą klasę. Lato stało się przedmiotem sporów — rodzice debatowali, gdzie mnie wysłać, by babcia odpoczęła. Po długich dyskusjach pojechałem na wieś do Antoniny.

Bałem się. Mama straszyła jej „siedmioklasówką”, Anna — „wiejskim brudem”, tłustym jedzeniem, rzeką, w której utonę, grzybami, którymi się zatruję, i lasem, gdzie zje mnie wilk. Ale wieś okazała się cudem. Pola, stawy, ciemny las na horyzoncie. Kury, gęsi, krowy — wszystko, co znałem tylko z książek. Miejscowe dzieci, na prośbę babci, wzięły mnie „pod skrzydła”. Skarpetki, które mama starannie spakowała, zbierały kurz w walizce — wszyscy biegali boso, nie bojąc się błota ani krowich placków.

Antonina była przeciwieństwem Anny. Cicha, z dobrym uśmiechem, patrzyła na mnie z taką miłością, iż zapierało mi dech. Niska, okrągłolica, z zmarszczkami i dołeczkami w policzkach, pachniała świeżym chlebem i mlekiem. „Mój wróbelku, jakaś ty chudziutka” — mówiła, obejmując mnie. Jedzenie było proste, ale pyszne: świeże mleko o świcie, jajecznica ze skwarkami, placki ziemniaczane ze śmietaną, pierogi z pieca. Piłem mleko, które w mieście nienawidziłem, i zasypiałem szczęśliwy.

Dni na wsi były wolnością. Biegałem z chłopakami na ryby, zbierałem jagody, chodziłem do bani, gdzie mężczyźni bili mnie miotłami. Wieczorami siedzieliśmy z babcią na ganku, odganiając komary. Śpiewała stare pieśni, opowiadała bajki i historie o wojnie. Najstraszniejsze — straciła czworo dzieci z głodu i chorób. Przytulałem się do niej, szepcząc, iż ją kocham i nigdy nie zostawię.

Lato minęło jak sen. Na pożegnanie babcia płakała, prosiła o wybaczenie. Przysięgałem wrócić, ale w kolejnym roku pojechałem na kolonie. Pisała listy — koślawe, z błędami, pełne pozdrowień i troski: „Czy nie schudłeś?”. Starałem się odpowiadać, ale słowa nie przychodziły. Złościłem się na rodziców, na Annę, wyobrażając sobie, jak Antonina siedzi sama na ganku, nucąc: „W polu brzoza się chwieje…”.

I nagle wiadomość: Antonina przyjeżdża do nas! Kołchoz się rozpadł, jej dom popadał w ruinę. Krzyczałem z radości: „Teraz mam dwie babcie!”. Wszyscy się martwili, mama wzdychała: „Jak będziemy żyć razem?”. A tata szeptał: „Przynajmniej zjemy porządnie”.

Antonina przyjechała smutna, winna, znowu przepraszając.
— Dość tego mazgajstwa! — dopingowała Anna. — Pożyjemy, ile nam pisane.
— Wybacz, swachno, iż na starość w łaskach — płakała Antonina.
— Jakie łaski? Miejsca dla wszystkich starczy — uspokajała Anna.

Antoninę ulokowano w moim pokoju, z czego się cieszyłem, ale udawałem obojętność, by nie urazić Anny. Ku zdziwieniu, babcie zaprzyjaźniły się. Anna, choć była „jędzą”, jak mówił tata, starała się być milsza. Piły herbatę, rozpuszczając w niej landrynki, kłóciły się, ale z ciepłem. Gdy Antonina piekła pierogi, Anna narzekała, iż to niezdrowe, ale potajemnie sobie je podkradała. Wszyscy wiedzieli, ale udawali, iż nie widzą.

Anna przekomarzała się z Antoniną: „Kowalska, obetnij te warkocze, nie jesteś na wsi!”.
— Gdzie to widziane, żeby staruszki strzygły włosy? — odpowiadała, plotąc cienki warkocz.

Czasem piły nalewkę.
— Swachno, po dwadzieścia gram? — pytała Anna.
— Nalewaj — zgadzała się Antonina.

Po kieliszku chichotały, opowiadając kawały o starości. Jeden pamiętam do dziś:
— Jak ci na imię? Zapomniałam.
— A tobie pilno? — i zanosiły się śmiechem.

Zawsze gubiły okulary, klucze, notesy. „Kowalska, po co jaAntonina spojrzała w okno i szepnęła: “Widzisz, Anka? Już noc, a gwiazdy świecą jak nasze wspomnienia.”

Idź do oryginalnego materiału