No więc, co o tym myślicie? Przyjechali krewni mojej teściowej, Tamary Stanisławówny, dwa tygodnie przed Wielkanocą i, jak widać, nie zamierzają się ruszać.
Ja, Wioletta, nie wiem już, czy się śmiać, czy płakać. Ci goście to istny prezent, a wygląda na to, iż postanowili zamienić nasz dom w swój prywatny hotel. A Tamara Stanisławówna, zamiast ich poskromić, tylko przytakuje i częstuje pierogami. Nie wspomnę już o moim mężu, Krzysztofie, który udaje, iż to wcale nie jego problem. Opowiadam wam to wszystko, bo sama jestem ciekawa, czyja wytrzymałość pęknie pierwsza – moja czy ich.
Zaczęło się pewnego ranka, gdy obudził mnie hałas w kuchni. Pomyślałam, iż może Krzysiek chce mnie zaskoczyć i szykuje śniadanie? No tak, jasne! Wchodzę, a tam cała delegacja: ciocia Bronisława, jej mąż Zenon i ich córka Kinga, wszyscy z jakiejś zapadłej mieściny, gdzie, jak wynika z ich opowieści, życie jest nudniejsze niż w naszej zamrażarce. Przyjechali „na Wielkanoc”, ale widocznie uznali, iż święta zaczynają się dwa tygodnie wcześniej. Tamara Stanisławówna, promienna jak pisanka, już krzątała się przy kuchence, gotując barszcz. „Wiolu, toż to rodzina! – mówi. – Trzeba ich przyjąć po ludzku!” A ja patrzę na te walizki w przedpokoju i już wiem – to potrwa.
Ciocia Bronisława jest głośna jak syrena strażacka. Od progu zaczęła opowiadać, jak u nich wszystko drogo, a u nas to „stoliczny raj”. I od razu zabrała się za lustrację naszego domu. „Oj, Wioletta, czemu te zasłony takie zakurzone? A co to za plamy na dywanie?” – pyta, a sama już grzebie w szafie, jakby sprawdzała, jak składam bieliznę. Zacięłam zęby i milczałam, ale we mnie wrzało. Zenon, jej mąż, okazał się jej całkowitym przeciwieństwem – milczący jak grób. Całe daje siedzi w salonie, gapi się w telewizor i prosi o „kanał z wędkarstwem”. A Kinga, ich dwudziestoletnia córka, żyje w telefonie, ale jednocześnie pochłania połowę naszych zapasów. Pewnego razu weszłam do kuchni, a ona właśnie kończyła mój ulubiony jogurt. „Oj, myślałam, iż to wspólne!” – mówi. Wspólne? Tylko nie dla ciebie, Kingo!
Tamara Stanisławówna, zamiast delikatnie zasugerować, iż czas na powrót, tylko dolewa oliwy do ognia. Codziennie gotuje jak na wesele: barszcz, pierogi, kotlety, ciasta. A krewni, rzecz jasna, wniebowzięci. „Tamaro, ty nasza żywicielko!” – cmoka ciocia Bronisława, sięgając po dokładkę. Próbowałam rozmawiać z teściową – może wystarczy ich tak rozpieszczać? Ale ona tylko załamała ręce: „Wiolu, jak możesz? Toż to rodzina! Przyjeżdżają raz na sto lat!” No tak, i jak widać, zamierzają zostać jeszcze na kolejne sto.
Krzysiek w tej sytuacji to mistrz neutralności. Mówię mu: „Krzyś, pogadaj z mamą, niech im podpowie, iż czas do domu”. A on: „Wiola, no wytrzymaj, to goście”. Goście?! U nas to już nie dom, tylko schronisko młodzieżowe! choćby do łazienki chodzę teraz według harmonogramu, bo Kinga godzinami robi sobie selfie. A wczoraj ciocia Bronisława „pomogła” mi sprzątać i tak wyszorowała moją ulubioną patelnię, iż nic się na niej nie smaży. „Myślałam, iż tak będzie lepiej!” – oznajmiła. Lepiej – na śmietnik.
Najzabawniejsze, iż już snują plany. Ciocia Bronisława oznajmiła, iż chce zostać do majówki, żeby „zobaczyć, jak u was grillują”. Zenon marzy o wędkowaniu z Krzysiem, a Kinga prosi, żeby zawieźć ją do centrum handlowego, bo u nich „nie ma porządnych ciuchów”. Siedzę i myślę: kiedy oni w końcu wyjadą? I przede wszystkim – jak ja dotrwam do tego dnia bez załamania nerwowego?
Już zaczynam snuć plany, jak się ich pozbyć. Może powiedzieć, iż mamy remont? Albo iż wyjeżdżamy na wakacje? Ale Tamara Stanisławówna zdaje się cieszyć tym najazdem. Wczoraj zaproponowała choćby wielkanocny obiad dla sąsiadów. „Niech wszyscy widzą, jaka z nas zgodna rodzina!” – powiedziała. Zgodna – tylko ja już czuję się obco we własnym domu.
Jedyna rzecz, która mnie ratuje, to poczucie humoru. Wieczorem, gdy wszyscy się układają, nalewam sobie herbatę i wyobrażam sobie, jak piszę książkę pod tytułem „Jak przetrwać inwazję krewnych”. Będą w niej rozdziały o tym, jak chować jedzenie, jak się uśmiechać, gdy chce się krzyczeć, i jak nie zabić teściowej za gościnność. A tak serio – wiem, iż to tylko chwilowe. W końcu wyjadą, a dom znów będzie nasz. Tymczasem liczę dni do Wielkanocy i modlę się, żeby ciocia Bronisława nie wpadła na pomysł, by zostać do lata.
Ciekawa jestem, czy ktoś jeszcze ma takich krewnych? I jak sobie z nimi radzicie? Bo ja jestem już na krawędzi, ale nie zamierzam się poddać. Może do świąt zostanę mistrzynią zen. Albo przynajmniej nauczę się chować jogurty tak, żeby Kinga ich nie znalazła.