Gorzkie święto: dramat Jolanty
Jolanta siedziała przy kuchennym stole, po raz kolejny przeliczając pieniądze. Portfel był niemal pusty, a do wypłaty pozostawał tydzień.
— Niezbyt dużo — westchnęła. — Ale cóż poradzić? Taka już moja pensja…
Trzeba było zapłacić rachunki, kupić jedzenie, ale za co? Jolanta wędrowała po sklepie w centrum Wąbrzeźna, wzdychając na widok cen, które zdawały się rosnąć w oczach. W końcu mogła sobie pozwolić tylko na mleko, chleb i paczkę makaronu. Na masło nie starczyło, ale margaryna była w zasięgu ręki. Kawa, herbata, cukierki do herbaty, ulubiony ser — wszystko to zostało na półkach.
Nie pozostało jej nic innego, jak pójść po warzywa do byłej teściowej. A tam czekało na nią nieuniknione:
— A nie mówiłam! — po raz kolejny powiedziała Maria Kazimierzówna.
Teściowa była kobietą surową, ale mądrą. Miała siedemdziesiąt sześć lat i zawsze miała rację. Gdyby Jolanta posłuchała jej lata temu, może teraz nie grzebałaby w portfelu ze łzami w oczach. Może żyłaby jak wszyscy normalni ludzie. A może choćby lepiej! Ale co się stało, to się nie odstanie.
Dwa lata temu jej mąż, Jan, odszedł. I to jak odszedł — akurat w jej urodziny. Jolanta cały dzień krzątała się w kuchni, nakryła piękny stół. Jan usiadł, z apetytem zjadł, a potem rzucił:
— Dość, Jola. Wychodzę od ciebie.
Zamarła, nie wierząc własnym uszom. A on ciągnął dalej, nie kryjąc irytacji:
— Ile masz dzisiaj lat? Czterdzieści jeden, prawda? A ja czterdzieści pięć. W naszym wieku powinniśmy już mieć wnuki! A gdzie one są? Ich nie ma. Bo dzieci nam się nie doczekały. Ty się choćby nie postarałaś!
— O czym ty mówisz? — Jolanta złapała się za pierś z obrazy. — Jakie dzieci? Biedaku, jesteś zmęczony, tak? Jak ty miałbyś dzieci, jeżeli choćby nie nakarmisz kota, który całe dnie chodzi głodny! Ja po mieszkaniu chodzę na palcach, a ty drzesz się, iż hałasuję! Jakie dzieci?! Może specjalnie nie chciałam mieć ich z tobą!
Skąd wzięła w sobie tę odwagę? I po co? Jan, jakby na to czekał, zerwał się, odsunął krzesło i rzucił na odchodne:
— Na razie zamieszkam gdzie indziej. Daję ci czas na znalezienie mieszkania. Bo to moje!
Drzwi zatrzasnęły się, pozostawiając za sobą grobową ciszę. Jolanta siedziała, nie wiedząc, co robić, a w piersi rozrastała się pustka.
Później opowiadano jej, iż Jan „trochę się ożenił” z młodą sprzedawczynią ze sklepu obuwniczego, do którego kiedyś zajrzał po buty. Mówiono o tym z lubością, podkreślając, jak jej były biegał do niej z kwiatami. A te kwiaty były z ich działki — lilii, które Jolanta latami pielęgnowała: różowe, cytrynowożółte, tygrysie, ognistoczerwone. Wyrwał je z korzeniami, łamiąc łodygi, bez skrupułów.
Jolanta żałowała tej dziewczyny. Myśli, iż złapała szczęście? No cóż. Jan poskąpił na bukiet, poskąpi i na sukienkę, i na buty. Choć patrząc na jego nową wybrankę — wysoką, krzepką, pewną siebie — stawało się jasne: żałować jej nie warto. Jan wyraźnie szukał takiej, która „narodzi mu całe przedszkole”. Niech spróbuje.
Czy teściowa wiedziała o romansie syna? Przy Jolancie beształa Jana, ale i jej się dostało:
— A nie mówiłam ci dwadzieścia lat temu? Wciąż wciągasz byle co! Ile ci porządnych ubrań dałam? Gdzie one są? No to teraz chodź sama!
Jolanta pamiętała te „stroje” — ogromne spodnie do kolan, z włóczki, w absurdalne kwiatki. Jan uciekłby jeszcze wcześniej, widząc ją w czymś takim.
Rozpoczął się podział majątku. Jan powtarzał: „Wszystko moje!” Ale sąd podzielił wszystko po połowie. Jolancie przypadła działka, Janowi — mieszkanie. Wtedy wtrąciła się Maria Kazimierzówna, która od lat mieszkała na działce, wynajmując swoje mieszkanie za dobre pieniądze:
— Słuchajcie, dzieci, a mnie ktoś zapyta? Jolanta tu się wprowadzi, facetów zacznie sprowadzać, a ja gdzie?
— Do siebie, mamo — warknął Jan.
— A ty, mądralo! A twoja lala jak będzie do pracy jeździć? A ty ze swoją sprzedawczynią w mieszkaniu będziesz się wylegiwać?
W końcu postanowili: Maria Kazimierzówna została na działce, swoje mieszkanie oddała synowi, a Jolanta zatrzymała ich z Janem lokum. Ledwo odetchnęła z ulgą, gdy spadła nowa klęska: sąd podzielił nie tylko majątek, ale i długi. Teraz Jolanta spłacała połowę kredytu Jana. Za „piękne życie” przyszło płacić.
Dlatego teraz wlokła się na przystanek. Autobusy w Wąbrzeźnie jeździły rzadko, raz na tydzień. Wszyscy mieli samochody, w transporcie zostali tylko staruszkowie, którzy znali się od dziesiątków lat. Gadali, narzekali na emerytury, ceny, komentowali wieści. Jolanta milczała, wpatrzona w okno. Jechanie po warzywa na własną działkę było upokarzające.
Każdą grządkę pielęgnowała, grabiła, cieszyła się, gdy przebijały się zielone pędy. Dom tonął w kwiatach, drzewa b weren starannie pomalowane. W środku — jasno, kolorowe firanki, łóżko przykryte jaskrawym kocem, stół z wytwornymi krzesłami, nakryty białą serwetą. Żadnych gratów — starych kanap, podartych foteli, stosów szmat. Przestrzeń, powietrze, piękno.
Nic dziwnego, iż pięć lat temu Maria Kazimierzówna poprosiła się tam zamieszkać. Spryciara — sobie krzywdy nie zrobi. Rozwód rozwodem, a ziemniaki sadzić trzeba. Jolanta harowała aż do siódmych potów. Plonów w mieszkaniu nie przechowasz, w piwnicy bezpieczniej. I tak jeździła co tydzień — choć trochę grosza do marnej pensji.
Maria Kazimierzówna stała jej nad głową, uczyła życia, ale przynajmniej stawiała czajnik, karmiła, układała do snu, nie milknąc ani na chwilę:
— A nie mówiłam, Jola! Nie wolno być taką! Patrz, Jan z tą, niech mu Bóg wybaczy, już ma synka, niedługo babci go podrzucą i nowego zrobią! A ty wciąż tam i z powrotem, nic z życia nie rozumiesz. Pracę zmTej nocy Jolanta leżała w łóżku zamyślona, ale po raz pierwszy od dawna z nadzieją patrzyła w przyszłość.