**Gorzka prawda na poduszce: „Przyjechałam na zawsze”**
Wróciłam do domu złamana. Wszystko w środku podpowiadało: mąż znów nie nocował w domu. A po porozrzucanych rzeczach i brudnych naczyniach wyglądało na to, iż gdzieś się spieszył, zostawiając po sobie tylko ślady obojętności. Mechanicznie zaczęłam sprzątać, ale gdy podeszłam do łóżka, nagle zastygłam. Na poszewce — obcy, rudy, długi włos. Drżącymi rękami przeszłam do kuchni — dwa kieliszki, ślad szminki. Patrzyłam na to wszystko, jak przez mętną szybę. Tym razem jednak nie zapłakałam. Wiedziałam już: czas działać.
Kiedyś miałam zwyczajne dziewczęce marzenie — znaleźć swojego księcia z bajki. Pochodząc z małej wioski, zawsze marzyłam o wielkim mieście, pięknym życiu, szczęściu. Uczyłam się, dorabiałam wieczorami w restauracji, pomagając cioci Oli, która po rozwodzie ledwo dawała radę. Pieniędzy brakowało. Mama przysyłała trochę, ale w rodzinie ojczyma obce dziecko zawsze było na drugim planie. Wszystko, co osiągnęłam, zawdzięczam sobie. Wierzyłam jednak, iż miłość kiedyś wyrwie mnie z tej szarości.
I miłość przyszła. Do restauracji, w której pracowałam, często przychodził Witold — starszy, pewny siebie, z pieniędzmi. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia, nie wiedząc, iż ma nie tylko samochód, ale i kolejkę wielbicielek. Zauważył mnie. I gwałtownie zajęłam miejsce innych — choćby tej rzekomej „narzeczonej”, która okazała się jedynie chrześniaczką jego ojca. Wybrał właśnie mnie.
Ślub był jak z filmu — wystawny, drogi, olśniewający. Rodzice Witolda przyjęli mnie z wymuszonym uśmiechem, ale ustąpili: syn był ich późnym dzieckiem, ukochanym, jego słowo było święte. Teściowa rządziła wszystkim: od sukni po kolor włosów synowej. Ja tylko posłusznie kiwałam głową. Wierzyłam, iż mnie zaakceptowali. W domu był porządek, wygoda, troska. Przez cały rok — jak w bajce.
Ale czas mijał. Ciąża nie nadchodziła. Pewnego dnia teściowa postawiła mnie przed faktem:
— Zapisałam cię do lekarza. Trzeba sprawdzić, o co chodzi.
Czułam się dobrze. Nie śmiałam się sprzeciwić. A potem padł wyrok: dzieci mieć nie będę. Nigdy.
Wracałam do domu, nie wiedząc, jak to powiedzieć. Jak teraz żyć? Ale niedługo zrozumiałam — mówić nie trzeba. Wszystko już zostało powiedziane. Osobiscie. Przez teściową.
— Nic się nie martw, damy radę. Ważne, iż jesteśmy razem — powiedziała.
Witold mnie zapewniał: „Nie zostawię cię”. Uwierzyłam. ale powoli zaczęły się wizyty u lekarzy, kliniki, zabiegi. A mąż coraz częściej się spóźniał. Potem przeniósł się do osobnego pokoju. W końcu coraz częściej nocował u rodziców.
Życie toczyło się dalej, ale już nie razem. U przyjaciółki Lilki urodził się syn. Zostałam chrzestną. Stał się moim światłem. ale Lila z mężem zginęli w wypadku. Stał się sierotą. Gdy zbierałam się go odwiedzić, zabrał go Mikołaj — brat Lilki, ten sam chłopak, który niegdyś nosił mi cukierki i zeszyty.
— My już starzy — powiedzieli rodzice Lilki. — On młody, a i ślub niedługo. Niech sam się zajmie.
Nie mogłam tego zaakceptować: dziecko będzie wychowywała obca kobieta. Macocha. W głowie tkwiła myśl: zabrać chłopca do siebie. Przekonać Mikołaja. Może ustąpi.
Ale Mikołaj się nie ugiął:
— To mój siostrzeniec. Przysiągłem Lilce — nigdy go nie opuszczę!
I nagle, jakby w gorączce, dodał:
— A jeżeli chcesz — wyjdź za mnie. Będziemy go wychowywać razem. Zawsze cię kochałem, a ty nosa zadzierałaś.
— Oszalałeś?! — wykrztusiłam. Później żałowałam. Ale było za późno.
Wróciłam do domu złamana. A teraz — obcy włos na poduszce. Szminka. Kieliszki. Prawda ciąła jak żyletka. Czy w ogóle był u rodziców? A te „wyjazdy służbowe”?
Wszystko, co nas łączyło, to poczucie obowiązku, przyzwyczajenie, strach przed porzuceniem. gwałtownie spakowałam rzeczy, dokumenty, zostawiając kartkę:
„Tak będzie lepiej dla wszystkich…”
Witold będzie miał dzieci. Jego rodzice — wnuki. Mikołaj — rodzinę. Chłopiec — matkę. A ja?
Miłość? Kto wie, co to adekwatnie jest. Może już jest blisko.
Mikołaj otworzył drzwi, senny, zmieszany:
— Znowu ty?.. Czego chcesz?
Zamknęłam oczy i szepnęłam cicho:
— Ja… przyjechałam na zawsze…