Aleksandra nie rozumiała, dlaczego ciągnęło ją na dworce. Może dlatego, iż pociągi nie czekają – odjeżdżają punktualnie, choćby jeżeli nie jesteś gotowy. A może dlatego, iż na peronach łatwiej się oddycha: hałas, ruch, obce twarze. Nikt nie patrzy zbyt długo. Nikt nie zadaje pytań. Wszystko jest ulotne, jakby samo życie było tu tylko przesiadką. I w tej przemijalności było coś pocieszającego. Tutaj nikt nie wiedział, kim byłaś przed tym rankiem. Nikt nie pytał, dlaczego oczy są zaczerwienione, a dłonie drżą.
Trzy razy w tygodniu, po zmianie w szpitalu, zaglądała na Dworzec Główny. Kupowała herbatę w kubku z metalową osłonką, brała bułkę i siadała przy oknie w poczekalni. Czasem po prostu siedziała, czując ciepło kubka jako jedyną stabilną rzecz tego dnia. Czasem pisała w zeszycie – nie myśli, tylko pojedyncze słowa, by upewnić się, iż jeszcze potrafi układać je w zdania. Czasem patrzyła na tablicę odjazdów – nie po to, by gdzieś jechać, ale by pamiętać: można. Można odejść. Można wrócić. Można znów stać się kimś innym. Albo choćby sobą, ale nie tą, która została w przeszłości.
Rok temu zniknął jej brat. Po prostu wyszedł z mieszkania i nie wrócił. Żadnych telefonów. Żadnych listów. Żadnych nagrań z monitoringu. Żadnych śladów – jakby wyparował. Policja mówiła: „Tak bywa. Mężczyźni często odchodzą sami”. Sprawę zamknięto, pokiwali głowami, zapomnieli. Ale ona wiedziała – on nie odszedł. On zniknął. Jak wyłączone światło. Natychmiast. Bez ostrzeżenia. Bez wyjaśnień. Jakby ktoś wyrwał go z jej życia, nie zostawiając choćby cienia.
Matka po tym położyła się do łóżka. Prawie od razu. Wpatrywała się w ścianę, milczała, nie jadła. Ojciec zamknął się w sobie, mówił przez zęby, jakby cały dom stał się mu obcy. Została ona – ze zdjęciami, z resztką jego zapachu w kurtce, z pytaniami, na które nikt nie zamierzał odpowiadać. Dom wypełniło echo. Wszystko, co kiedyś brzmiało żywo, teraz dźwięczało pustką.
Pierwsze miesiące szukała: dzwoniła do szpitali, kostnic, wolontariuszy. Rozwieszała ogłoszenia na przystankach. Wpatrywała się w twarze bezdomnych, jakby miała nadzieję, iż jeden z nich odwróci się – i to będzie on. Potem przestała. Nie dlatego, iż się pogodziła z losem. Po prostu zmęczyła się daremną nadzieją. Nadzieja, jak ogień, też gaśnie, jeżeli nie dokłada się do niego drewna. I zrozumiała: jedyny sposób, by żyć – to oddychać dalej. Bez celu. Bez pewności. Ale oddychać.
Na dworcu pierwszy raz zauważyła chłopca – może siedmioletniego, w za dużym hoodie. Siedział przy ścianie, gryzł bułkę i wpatrywał się w podłogę. Jego twarz była blada, z wąskimi ustami i szarymi cieniami pod oczami. Spojrzenie – ostrożne, jak u ulicznego kota: napięte, czujne. Następnego dnia znów go zobaczyła. I potem – za każdym razem. Przynosiła mu sok, zeszyt, czapkę. Nie mówił nic. Tylko kiwał głową. Czasem patrzył na nią uważnie, jakby próbował zrozumieć, po co to robi. Jakby miał w środku alarm: nie dopuścić nikogo zbyt blisko.
Po dwóch tygodniach usiadł obok. Powoli. Niepewnie. Tak siadają ci, którzy dawno nie próbowali być blisko nikogo.
– A u ciebie kto zniknął? – zapytał, patrząc przed siebie.
Aleksandra drgnęła. Najpierw ze zaskoczenia. Potem przez samo pytanie. Usiadła obok i długo milczała. Jakby bała się powiedzieć na głos to, co nosiła w sobie przez rok.
– Brat. A u ciebie?
– Mama. Trzy lata temu. Spałem wtedy. Wyszła – i tyle.
Powiedział to spokojnie. Jakby opowiadał, ile trwa film. Bez skarg. Bez emocji. Po prostu fakt. Potem wstał i poszedł. Nie żegnając się. Ale też nie odpychając. Tak, jak robią ci, którzy przywykli, iż nikt na nich nie czeka.
Odtąd siedzieli razem. Prawie zawsze w milczeniu. Czasem on rysował – krawędzią ołówka, po brzegu starej gazety. Czasem ona czytała – nie na głos, ale tak, iż jej wzrok sunął po linijkach z cichym skupieniem. Czasem tylko patrzyli, jak odjeżdża pociąg. Jeden za drugim. Jak oddech. Spokojnie, bez pośpiechu, jakby samo życie płynęło w rytmie odjazdów.
Czasem zadawał krótkie pytania: „Jesteś lekarzem?” – „Zawsze jesteś sama?” – ale natychmiast odwracał wzrok, gdy tylko usłyszał odpowiedź. Aleksandra nie nalegała. Nie wkraczała w jego ciszę. Czuła, iż w nim tkwi lęk przed zaufaniem – delikatny jak ptak na drucie.
Nie pytała, gdzie sypia. Nie dlatego, iż nie chciała wiedzieć. Czuła: jeżeli zechce – sam powie. I może właśnie na tym polegało zaufanie: siedzieć obok, nie wymagając niczego poza obecnością.
Pewnego dnia nie przyszedł. I następnego też nie. Chodziła po dworcu, wypatrywała go, jak wypatruje się w tłumie znajomej twarzy – po zarysie, po sposobie chodzenia, po czymś nieuchwytnym. Pytała ochrony, pokazywała zdjęcie w telefonie. Kręcili palcem przy skroni. „Chłopaków tu wielu. Każdy ma swoją historię” – mówili obojętnie, jakby to nie były ludzkie losy, a statystyka.
Po tygodniu znalazła go. W podziemnym przejściu. Leżał na kartonie, okryty kurtką, tą samą, którą mu kiedyś dała. Oczy otwarte, ale wzrok mglisty, szklany. Policzki blade, usta spierzchnięte. Oddychał. Ale ledwo. I od tego oddechu – cichego, urywanego – coś w niej pękło. Bo nikt, choćby najsilniejszy, nie powinien oddychać tak samotnie.
W szpitalu leżał cztery dni. Najpierw nieprzytomny, z kroplówką w cienkiej ręce i kocem, który wciąż się zsuwał. Pielęgniarki mówiły, iż gorączka nie spada, ale serce ma uparte. Aleksandra prawie nie odchodziła. Siedziała przy nim, gładziła po ramieniu, czytała mu, choć wiedziała – nie słyszy. Albo słyszy, ale nie może odpowiedzieć.
Aż w końcu otworzył oczy i wyszeptał:
– Myślałem, iż nie przyjdziesz.
Głos miał słaby, chrapliwyOna tylko mocniej ścisnęła jego dłoń, bo wiedziała, iż czasem jedynym sposobem, by kogoś nie zgubić, jest pozwolić mu się znaleźć.