**Gdzie śpisz**
Kinga nie miała pojęcia, dlaczego ciągnęło ją na dworce. Może dlatego, iż pociągi nie czekają—odjeżdżają punktualnie, choćby jeżeli nie jesteś gotowy. A może dlatego, iż na peronach łatwiej się oddycha: hałas, ruch, obce twarze. Nikt nie patrzy zbyt długo. Nikt nie zadaje pytań. Wszystko ulotne, jakby samo życie tutaj było tylko przesiadką. I w tej chwilowości było coś kojącego. Tutaj nikt nie wiedział, kim byłaś przed porankiem. Nikt nie pytał, dlaczego masz czerwone oczy i drżące dłonie.
Trzy razy w tygodniu, po dyżurze w szpitalu, wstępowała na Dworzec Główny w Warszawie. Kupowała herbatę w kubku z koszyczkiem, brała drożdżówkę i siadała przy oknie w poczekalni. Czasem po prostu siedziała, czując ciepło kubka jako jedyną stabilną rzecz w tym dniu. Czasem pisała w notesie—nie myśli, tylko słowa, by upewnić się, iż wciąż potrafi układać je w zdania. Czasem patrzyła na rozkład—nie po to, by gdzieś jechać, ale by pamiętać: można. Można wyjechać. Można wrócić. Można znów stać się kimś innym. Albo przynajmniej sobą, ale nie tą, która została w przeszłości.
Rok temu zniknął jej brat. Wyszedł z mieszkania i nie wrócił. Żadnych telefonów. Żadnych liścików. Żadnych nagrań z monitoringu. Żadnych śladów—jakby wyparował. Policja powiedziała: „Tak bywa. Faceci często odchodzą sami”. Papierki podpisali, skinęli głowami, zapomnieli. Ale ona wiedziała—on nie odszedł. Zniknął. Jak światło, które się gasi. Natychmiast. Bez ostrzeżenia. Bez wyjaśnień. Jakby ktoś wyrwał go z jej życia, nie zostawiając choćby cienia.
Matka po tym poległa. Praktycznie od razu. Gapiła się w ścianę, milczała, nie jadła. Ojciec zamknął się w sobie, mówił przez zęby, jakby cały dom stał się obcy. Została ona—zdjęcia, resztki zapachu w jego kurtce, pytania, na które nikt nie zamierzał odpowiadać. Dom wypełniło echo. Wszystko, co kiedyś brzmiało żywo—teraz dzwoniło pustką.
Pierwsze miesiące szukała: obdzwaniała szpitale, kostnice, wolontariuszy. Rozwieszała kartki na przystankach. Wpatrywała się w oczy bezdomnych, jakby miała nadzieję, iż jeden z nich odwróci się—i to będzie on. Potem—przestała. Nie dlatego, iż się pogodziła. Po prostu zmęczyła się nadzieją na próżno. Nadzieja, jak ogień, też gaśnie, jeżeli nie dorzucisz drew. I zrozumiała: jedyny sposób, by żyć—to oddychać dalej. Bez celu. Bez pewności. Ale oddychać.
Na dworcu pierwszy raz zauważyła chłopca—może siedmiolatka, w za dużym bluzie. Siedział przy ścianie, gryzł bułkę i wpatrywał się w podłogę. Jego twarz była blada, z wąskimi ustami i sińcami pod oczami. Spojrzenie—ostrożne, jak u ulicznego kota: napięte, czujne. Następnego dnia—znowu. A potem—za każdym razem. Przynosiła mu sok, zeszyt, czapkę. Nie mówił. Tylko kiwał głową. Czasem patrzył na nią uważnie, jakby próbował zrozumieć, po co to robi. Jakby w środku miał alarm: nie pozwalać nikomu zbyt blisko.
Po dwóch tygodniach usiadł obok. Powoli. Niepewnie. Tak siadają ci, którzy dawno nie próbowali być blisko.
— A u ciebie kto zaginął? — spytał, patrząc przed siebie.
Kinga drgnęła. Najpierw z zaskoczenia. Potem od samego pytania. Siedziała w milczeniu długo. Jakby bała się powiedzieć na głos to, co nosiła w sobie od roku.
— Brat. A u ciebie?
— Mama. Trzy lata temu. Spałem wtedy. Wyszła—i tyle.
Powiedział to spokojnie. Jakby opowiadał, ile trwa bajka. Bez skarg. Bez emocji. Tylko fakt. Potem wstał i poszedł. Nie żegnając się. Ale nie odtrącając. Po prostu—jak ci, którzy przywykli, iż nikt na nich nie czeka.
Od tamtej pory siedzieli obok. Prawie zawsze w ciszy. Czasem on rysował—brzegiem ołówka, na marginesie starej gazety. Czasem ona czytała—nie na głos, ale tak, iż jej wzrok ślizgał się po linijkach z cichym skupieniem. Czasem patrzyli, jak odjeżdża pociąg. Jeden za drugim. Jak oddech. Spokojnie, bez pośpiechu, jakby życie płynęło w rytmie odjazdów.
Czasem zadawał krótkie pytania: „Jesteś lekarką?” — „Zawsze jesteś sama?” — ale odwracał wzrok, gdy tylko usłyszał odpowiedź. Kinga nie nalegała. Nie wdzierała się w jego ciszę. Czuła, jak w nim żyje strach przed zaufaniem—delikatny jak ptak na drucie.
Nie pytała, gdzie śpi. Nie dlatego, iż nie chciała wiedzieć. Bo czuła: jeżeli zechce—opowie. I może właśnie w tym było zaufanie: siedzieć obok, nie żądając niczego poza obecnością.
Pewnego dnia nie przyszedł. I następnego też nie. Chodziła po dworcu, wypatrywała go, jak się wypatruje znajomej twarzy—po kształcie, po chodzie, po czymś nieuchwytnym. Pytała ochrony, pokazywała zdjęcie w telefonie. Kręcili palcem przy skroni. „Chłopaków tu pełno. Każdy ma swoją historię” — mówili obojętnie, jakby to nie ludzkie losy, a statystyka.
Po tygodniu znalazła go. W przejściu podziemnym. Leżał na kartonie, przykryty kurtką, tą samą, którą mu kiedyś dała. Oczy otwarte, ale wzrok mglisty, szklisty. Policzki blade, usta spierzchnięte. Oddychał. Ale ledwo. I od tego oddechu—cichego, urywanego—wszystko w niej pękło. Bo nikt, choćby najmocniejszy, nie powinien oddychać tak sam.
W szpitalu leżał cztery dni. Najpierw nieprzytomny, z kroplówką w cienkiej ręce i kocem, który wciąż się zsuwał. Pielęgniarki mówiły, iż gorączka trzyma, ale serce ma uparte. Kinga prawie nie odchodziła. Siedziała przy nim, gładziła go po ramieniu, czytała na głos, choć wiedziała—nie słyszy. Albo słyszy, ale nie może odpowiedzieć.
Aż w końcu otworzył oczy i rzekł:
— Myślałem, iż nie przyjdziesz.
Głos miał słaby, ochrypły, jakby wydobywał się z miejsca, gdzie od dawna nikt nie mówił. Ścisnęła jego dłoń mocnoŚcisnęła jego dłoń mocno, jakby ta chwila mogła zatrzymać czas, i powiedziała: „Obiecałam przecież, a ja zawsze dotrzymuję słowa”, a on uśmiechnął się lekko, jakby w końcu po latach niepewności znalazł miejsce, gdzie nie musiał już pytać, gdzie śpi.