Gdzie znajduje się twój sen?

polregion.pl 17 godzin temu

Nie wiedziała, dlaczego ciągnęło ją na dworce. Może dlatego, iż pociągi nie spóźniają się – odjeżdżają punktualnie, choćby jeżeli nie jesteś gotowy. A może dlatego, iż na peronach łatwiej się oddycha: hałas, ruch, obce twarze. Nikt nie patrzy zbyt długo. Nikt nie zadaje pytań. Wszystko ulotne, jakby samo życie tu było tylko na przesiadce. I w tej nietrwałości było coś pocieszającego. Tu nikt nie wiedział, kim byłaś przed tym rankiem. Nikt nie pytał, dlaczego oczy są czerwone, a dłonie drżą.

Trzy razy w tygodniu, po dyżurze w szpitalu, zaglądała na Dworzec Gdański. Kupowała herbatę w kubku z podstawką, brała bułkę i siadała przy oknie w poczekalni. Czasem po prostu siedziała, czując ciepło kubka jako jedyną stałą rzecz tego dnia. Czasem pisała w notatniku – nie myśli, tylko słowa, by upewnić się, iż jeszcze potrafi układać je w zdania. Czasem patrzyła na tablicę odjazdów – nie po to, by wyjechać, ale by pamiętać: można. Można odejść. Można wrócić. Można znów stać się kimś innym. Albo choćby sobą, ale nie tą, która została w przeszłości.

Rok temu zniknął jej brat. Po prostu wyszedł z mieszkania i nie wrócił. Żadnych telefonów. Żadnych listów. Żadnych nagrań z monitoringu. Żadnych tropów – jakby wyparował. Policja mówiła: „To się zdarza. Mężczyźni często odchodzą sami”. Sprawę zamknięto, skinęli głowami, zapomnieli. Ale ona wiedziała – on nie odszedł. On zniknął. Jak zgaszone światło. Natychmiast. Bez ostrzeżenia. Bez wyjaśnień. Jakby ktoś wyrwał go z jej życia, nie zostawiając choćby cienia.

Matka po tym położyła się do łóżka. Praktycznie od razu. Wpatrywała się w ścianę, milczała, nie jadła. Ojciec zamknął się w sobie, mówił przez zęby, jakby w domu wszystko stało się obce. Ostała się ona – ze zdjęciami, z resztką zapachu w jego kurtce, z pytaniami, na które nikt nie zamierzał odpowiadać. Dom wypełnił się echem. Wszystko, co kiedyś brzmiało żywo, teraz dzwoniło pustką.

Pierwsze miesiące szukała: dzwoniła do szpitali, kostnic, wolontariuszy. Rozwieszała ogłoszenia na przystankach. Wpatrywała się w twarze bezdomnych, jakby miała nadzieję, iż któraś odwróci się – i to będzie on. Potem przestała. Nie dlatego, iż się pogodziła z losem. Po prostu zmęczyła się nadzieją na próżno. Nadzieja, jak ogień, też gaśnie, jeżeli nie dorzucisz drewna. I zrozumiała: jedyny sposób, by żyć – to oddychać dalej. Bez celu. Bez pewności. Ale oddychać.

Na dworcu pierwszy raz zauważyła chłopca – może siedmioletniego, w za dużym bluzie. Siedział przy ścianie, gryzł bułkę i wpatrywał się w podłogę. Jego twarz była blada, z wąskimi ustami i szarymi cieniami pod oczami. Spojrzenie – ostrożne, jak u ulicznego kota: spięte, czujne. Następnego dnia – znów go zobaczyła. A potem – za każdym razem. Przynosiła mu sok, zeszyt, czapkę. Nie mówił. Tylko kiwał głową. Czasem patrzył na nią uporczywie, jakby próbował zrozumieć, po co to robi. Jakby miał w środku alarm: nie dopuszczaj nikogo zbyt blisko.

Po dwóch tygodniach usiadł obok. Powoli. Niepewnie. Tak siadają ci, którzy dawno nie próbowali być blisko.

— A u ciebie kto zniknął? — spytał, patrząc przed siebie.

Wzdrygnęła się. Najpierw od zaskoczenia. Potem od samego pytania. Usiadła obok i długo milczała. Jakby bała się powiedzieć na głos to, co nosiła w sobie przez rok.

— Brat. A u ciebie?

— Mama. Trzy lata temu. Spałem wtedy. Wyszła – i tyle.

Powiedział to spokojnie. Jakby opowiadał, jak długo trwa bajka. Bez skarg. Bez emocji. Po prostu fakt. Potem wstał i poszedł. Nie żegnając się. Ale nie odpychając. Tak po prostu – jak robią ci, którzy przywykli, iż nikt na nich nie czeka.

Odtąd siedzieli razem. Prawie zawsze w ciszy. Czasem rysował – brzegiem ołówka, na marginesie starej gazety. Czasem czytała – nie na głos, ale tak, iż wzrok sunął po linijkach z cichym skupieniem. Czasem tylko patrzyli, jak odjeżdża pociąg. Jeden za drugim. Jak oddech. Płynnie, bez pośpiechu, jakby samo życie toczyło się w rytmie odjazdów.

Czasem zadawał krótkie pytania: „Jesteś lekarzem?” — „Zawsze jesteś sama?” — ale odwracał wzrok, gdy tylko usłyszał odpowiedź. Nie naciskała. Nie naruszała jego ciszy. Czuła, iż w nim żyje strach przed zaufaniem – delikatny, jak ptak na drucie.

Nie pytała, gdzie śpi. Nie dlatego, iż nie chciała wiedzieć. Czuła, iż jeżeli zechce – sam powie. I może właśnie na tym polegało zaufanie: siedzieć obok, nie żądając niczego poza obecnością.

Pewnego dnia nie przyszedł. I następnego też nie. Chodziła po dworcu, szukała wzrokiem, jak szuka się w tłumie znajomej twarzy – po kształcie, po chodzie, po czymś nieuchwytnym. Pytała ochrony, pokazywała zdjęcie w telefonie. Kręcili palcem przy skroni. „Chłopaków tu wielu. Każdy ma swoją historię” — mówili obojętnie, jakby to nie były ludzkie losy, tylko statystyka.

Po tygodniu znalazła go. W przejściu podziemnym. Leżał na kartonie, przykryty kurtką, tą samą, którą mu kiedyś dała. Oczy otwarte, ale wzrok mglisty, szklany. Policzki blade, usta spierzchnięte. Oddychał. Ale ledwo. I od tego oddechu – cichego, urywanego – coś w niej pękło. Bo nikt, choćby najmocniejszy, nie powinien oddychać tak sam.

W szpitalu leżał cztery dni. Najpierw nieprzytomny, z kroplówką w wątłej ręce i kołdrą, która ciągle się zsuwała. Pielęgniarki mówiły, iż gorączka trwa, ale serce ma uparte. Prawie nie odchodziła od łóżka. Siedziała przy nim, głaskała po ramieniu, czytała na głos, choć wiedziała – nie słyszy. Albo słyszy, ale nie może odpowiedzieć.

Potem otworzył oczy i powiedział:

— Myślałem, iż nie przyjdziesz.

Głos miał słaby, chrapliwy, jakby dobiegał z miejsca, w którym od dawna nikt nie mówił. Ścisnę— A jednak jestem — odpowiedziała, ściskając jego dłoń mocniej, jakby tym gestem mogła przegonić wszystkie noce, kiedy samotność była ich jedynym wspólnym językiem.

Idź do oryginalnego materiału